Kiedy zobaczyłam kremy BB na sklepowej półce Sinsay,
rzuciłam się na nie jak szczerbaty na suchary. I nie ma w tym żadnej
przesady. Weszłam do tego sklepu zupełnie niechcący, ponieważ - zupełnie
nie wiem jak to się stało - pomyliłam go ze Superdry.A dodatkowo jeszcze ta nazwa jest łudząco podobna do nazwy pewnej chińskiej strony rozsyłającej ciuchy dziewczynom z youtuba.
Nadal jestem zafascynowana
działaniem kremów BB, a właściwie tym, co obiecuje producent. Wiem, że
te wszystkie polskie kremy mają się do azjatyckich tak, jak krzesło do
krzesła elektrycznego, albo minister do ministranta. Tu obietnic jest
niewiele, bo i kto by się tym przejmował, żeby coś na opakowaniu pisać,
wszak najbardziej ze wszystkiego liczy się działanie. Oczywiście krem
ma się stapiać ze skórą, ma nawilżać i korygować, nie tworzyć maski,
przywracać elastyczność, poza tym matowić skórę, zapobiegać jej
przetłuszczaniu. Do tego kosmetyk zawiera kompleks nawilżający Hydromil
(pisane wielką literą właśnie, mam nadzieję, że producent nie miał na
myśli samochodów ciężarowych), witaminę E, kolagen, lecytynę, rhodolite
(czymkolwiek to jest, Google podpowiada minerał, ja jakoś średnio
zawierzam), która ma poprawiać ogólną jakość skóry. Mam wrażenie, że
ktoś, kto tworzył informacje zamieszczane z tyłu opakowania, miał
napisać wszystko, co się na takich kosmetykach pisze. Trochę bez sensu,
trochę niespójnie i nie trzyma się kupy, ale jest nadzieja, że każdy
wybierze coś dla siebie. Cena oryginalna 9,99 polskich złotych, ja
zapłaciłam całe cztery ruble mniej.
Na temat składu pozwolę
sobie zamilknąć, ale biorąc pod uwagę jego długość, powinnam się
piętnaście razy zastanowić, nim nałożę to na twarz.
Chciałabym
wiedzieć, jaki kolor udało mi się kupić. Wykoncypowałam, że jaśniejszy z
dwóch dostępnych, bo ten na naklejce ma: 01X CREAM, druga opcja miała w
tym kodzie dwójkę.
Jeszcze w sklepie nałożyłam niewielką ilość
kremu na dłoń, w pierwszej chwili wydawał się bardzo ciemny, ale ładnie
stopił się ze skórą. Zapach kremu jest dość specyficzny. Niby ładny, ale
jest w nim coś drażniącego. Niby delikatny, ale od zbyt długiego
wąchania może rozboleć głowa. Czego to zapach? Nie mam pojęcia. Dla mnie
jest totalnie nie do zdefiniowania. Konsystencja kosmetyku jest lekka,
nietłusta, przyjemna pod palcami. To zasadnicza i jedyna chyba zaleta
tego kremu. Bo dalej jest już tylko gorzej.
Krem niestety nie
kryje wcale. Nie zakrył żadnych, najmniejszych nawet niedoskonałości.
Jeśli istnieje dziewczyna o skórze tak idealnej, że ten krem byłby dla
niej odpowiedni, używanie go mija się z celem. Bo po cóż zakrywać
naturalne piękno? Wydaje mi się, że łatwość, z jaką mazidło stapia się
ze skórą, bierze się z tego, że pigmentu jest w nim bardzo niewiele.
Próbowałam zakryć nim coś więcej, niestety nie udało mi się. Nie ma
znaczenia, czym bym próbowała. Nie sprawdziły się dłonie, ani pędzel
typu flat top. Ani bjuti blender. Za to na szyi pojawiła się śliczna,
pomarańczowa kreska. A więc domysł stał się faktem. Dostosowywanie się
kremu do mojego koloru skóry to tylko złudzenie, taka kosmetykowa
fatamorgana, która wynika z bardzo małej ilości pigmentu w składzie
kremu. Kiedy kosmetyku, a co za tym idzie – pigmentu pojawia się więcej
kolor kremu bardzo się wybija. Słabe to. Kolor okazał się bardzo
sztuczny, pomarańczowo- nienaturalny. Wygląda na to, że i dziewczyny o
ciemniejszym kolorze skóry, przeżywają niezłe cyrki, gdy próbują dobrać
dla siebie odpowiedni kolor podkładu. Choć z przodu tubki widnieje nazwa
BB Cream, z tyłu jest on nazywany podkładem. Niby szczegół, niby
pierdoła, ktoś sobie może pomyśleć, że jak zwykle się czepiam I pewnie
ma rację, bo od tego tu jestem. Na moje oko (jak wiadomo mam jedno) taki
brak językowej konsekwencji pokazuje tylko, jak bardzo polscy
producenci kosmetyków mylą kremy bb z podkładami. Nie ma co się
spodziewać, że krem wyprodukowany w Polsce będzie miał właściwości takie
same, jak ten kupiony na dalekim wschodzie. Kolejną, bardzo dużą wadą
tego kremu jest brak filtrów przeciwsłonecznych. W przypadku azjatyckich
kremów bb jest to standard.
Producentem kremu jest firma Hean.
Nie znam ich kosmetyków, nie wiem, czy ich jakość jest podobna. Mam
nadzieję, że nie, bo za jakość, jaką dorwałam w tubce Sinsay, to ksiądz
powinien ich z ambony, podczas sumy wywołać i nakazać poprawę.
Próbuję dociec z czego wynika brak informacji o tym kremie w internecie.
Czy te kremy są tak słabo dostępne? Wg informacji zawartych na stronie
Sinsay, sklepy tej marki znajdują się w całej Polsce, także w
mniejszych miejscowościach. Niestety nie udało mi się dowiedzieć, czy w
każdym z nich znajduje się stoisko z kosmetykami. Jeśli udało mi się już
dostać do recenzji, niestety nie mogłam uznać ich za rzetelne.
Czy warto ten krem kupić? Nie ma po co. To krem jakich wiele, tak
średni, że aż zły. Pewnie nawet będzie mi wstyd, by włożyć go do
pojemnika z kosmetykami podpisanego ‘do oddania Czytelniczkom’. A jego
zapach wcale się nie ulatnia, cały czas mam go na dłoni i już zaczyna
mnie boleć głowa. Osobom z bardzo wrażliwym węchem odradzam nawet
próbowanie.
Na zdjęciu porównanie kolorów z Catrice All Matt Plus kolor 010 Light Beige (to ten jaśniejszy).
Ps. Tekst powstał dopiero dziś, bo od kilku dni niedomagam i więcej
jestem w objęciach Morfeusza, niż na jawie. Jest też bardziej poważnie
niż zwykle, bo do czynienia mam z tak wielkim średniakiem, że nie ma się
nawet z czego śmiać.
Ps 2. Dopiero na komputerze
zorientowałam się, że tubka na zdjęciu ujebana jak stół Durczoka.
Powinno być mi wstyd, ale dla tego kremu nawet nie chce się za bardzo
starać. Jutro, jeśli dnia nie prześpię, podmienię zdjęcia.
Jeszcze raz przepraszam Was bardzo za opóźnienia w wysyłce podarków, ale
to przez to, ze o kilka dni dłużej zostałam u Babci, a zaraz po
powrocie wyjeżdżałam w sprawach bardziej oficjalnych, a po powrocie nie
wiedziałam, w co ręce włożyć. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i nie
zawiedzie to Waszego zaufania. <posypuje łeb popiołem>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz