środa, 26 sierpnia 2015

Korektor rozświetlający pod oczy BellHypoalergenic

Na początek bardzo proszę, by osoby wrażliwe na moje ślipia, wyłączyły odbiorniki. Dziś będzie ich sporo.

Zacznijmy od tego, że muszę posypać łeb popiołem. Dawno, dawno temu mówiłam, że pewien korektor, choć żółcieje na dłoni jak chuj (czy ktoś kiedyś widział żółciejącego chuja?), nie odznacza się zupełnie nałożony na twarz. Pisząc te słowa musiałam - wzorem Wałęsy juniora - cierpieć na pomroczność jasną, byłam ślepa, albo - jak zwykle przed napisaniem tekstu - napiłam się samogonu.

Korektor - a mówimy tu o hipoalergicznym korektorze pod oczy z Bell - grzecznie czekał na swoją kolej i gdy nadszedł jego czas, zaczęłam go używać. No i już poszło z górki.

Za każdym razem, gdy próbowałam nałożyć go pod oczy, kończyłam z pomarańczową plamą tam, gdzie chciałam mieć ładne, delikatne rozświetlenie. Nie jestem aż taką idiotką i gdy zorientowałam się, że dziad nie trzyma koloru - przestałam używać go przed wyjściem z domu, ale gdy siedziałam w chałupie - mazałam się nim pod oczami. Może ujawniły się we mnie masochistyczne odruchy, może to kwestia braku wiary we własny wzrok, a może ciekawość badacza, nie wiem. Ważne jest to, że zmiany koloru nie da się powstrzymać. Niezależnie od tego, na co go nakładam. Czy skóra jest sucha, pokryta kremem, zwilżona gąbeczką mam cały czas taką samą akcję. Narzędzie nakładania też jest tu bez znaczenia.

Ja rozumiem, że jest to tani kosmetyk. Ja nie czepiam się nawet złażących napisów, bo to akurat mam głęboko w nosie (co, myśleliście, że znowu przeklnę? ;p ), bo ważne jest dla mnie to, jak dany produkt działa i tylko to oceniam. No ale borze szumiący, żeby dziad ciemniał aż tak bardzo? Czy ktoś to w BELL HYPOAllergenic sprawdził?!


Naked 3 Urban Decay

* * *
W dzisiejszym tekście nie będzie moich zdjęć. Rozjebał mi się kabel do aparatu, jutro muszę kupić nowy. Zajebiście.

* * *

Są dni, w które ciężko mi się zebrać do pisania teksu (kiedy na przykład zmęczona jestem rodzinną imprezą, a do tego aparat rozładował mi się od leżenia). Do pisania tego tekstu było mi podwójnie ciężko się zebrać, bo za chwilę opowiadać będę o moich marzeniach, które ktoś potraktował młotem pneumatycznym.

Wielkie Nadzieje vol 2 – zaczynamy!

Już takie ze mnie stworzenie, że jeśli jakiś kosmetyk wpadnie mi w oko, nie wiem, co by się działo, ale ja muszę go mieć, bo inaczej przez wiele miesięcy będzie mi się śnił po nocach, a ja będę do niego wzdychać bardziej, niż mój kot do miski pełnej karmy. Właśnie tak było z Naked 3 od Urban Decay. To była miłość totalna, miłość od pierwszego spojrzenia. Wpadłam po uszy, gdy tylko zobaczyłam ją na filmiku RLM.Tak bardzo chciałam ją mieć, że byłam gotowa wydać na nią ostatnie pieniądze, a moja desperacja była tak wielka, że gotowam była sprowadzić ją choćby z Marsa. Pojęcia nie macie i ja nawet nie jestem w stanie opisać, jak ucieszyłam się, gdy zobaczyłam te paletki w Sephorze. Było to moment przed Bożym Narodzeniem, więc rozpoczęłam tajną akcję o kryptonimie ‘Prezenty od Rodziny’ i chwilę później miałam już u siebie to różowo-złote cudo.

Najpierw myślałam, że coś robię nie tak.

Później myślałam, że może mam w swoim szałasie złe światło, albo niedowidzę.

Potem myślałam, że jestem niedorozwinięta makijażowo.

Tak bardzo wypierałam ze świadomości fakt, że moja wymarzona, wytęskniona paleta jest kosmetykiem mocno średnim.

Może być też kosmetykiem dla totalnych makijażowych debili, ja jednak innymi cieniami jako-tako oko pomaluję i nie mam aż takich potrzeb.



Po co mi dwanaście cieni, skoro one wszystkie wyglądają na powiece właściwie tak samo? Oczywiście, w opakowaniu – świetna, spójna kolorystyka, idealna do delikatnych, dziennych makijaży. Miał być zestaw samogrający – biorę dwa cienie – jasny i ciemniejszy – makijaż do kombinatu gotowy. Nie oczekuję nie wiadomo czego, ale Matko Boska Elektryczna, jeśli kładę na powiekę dwa cienie, chciałabym, by na powiece były dwa cienie! A tu się dzieją czary-mary, chwila moment - i zamiast dwóch różnych kolorów, na powiece mam plamę!

Wiecie, do czego nadaje się ta paleta? Do tego, by używać jej jako cieni bazowych. Bach! Walisz jeden na całą powiekę, a resztę robisz już czym innym. No chyba, że nie potrafisz cieniować (ale to już tak TOTALNIE), wtedy może będziesz zadowolona, ale chujowa ciocia ostrzega! Kolory przechodzą w siebie łatwiej, niż wódka znika z butelki!

Chciałabym bardzo, nawet próbowałam wiele razy zrobić z tego różowego cudaka swoją podstawową paletę. Taką, po którą sięgam i wtedy gdy nie wiem, jak się pomalować, ale i wtedy, gdy doskonale wiem, jak ma wyglądać mój makijaż, a tylko potrzebuję do tego niezawodnego narzędzia. Starałam się, próbowałam, robiłam co mogłam, nic z tego. Chuj bombki strzelił, choinki nie będzie. Nie jestem w stanie tą paletą wykonać bardziej skomplikowanego ocznego pomalunku. Nie oczekuję cudów, to miała być paleta do makijażu, a nie plamo-mejker. Borze szumiący, przecież nie kupiłam Wielkiego Zderzacza Hadronów!!

Nie lubię plam. Także na oczach.

Teraz ta paletka leży, kurzy się, popada w depresje w szufladzie, bo zupełnie po nią nie sięgam. Gdybyście kiedyś się zastanawiały, czy brać to, czy sporo tańszą np. In the Garden od Stila (moja ukochana!! Wszystkie palety porównuję do niej, bo jest to mój buraczany ‘typ idealny’), nawet się nie zastanawiajcie, tylko łapcie za Stilę.

Żeby nie było, że tylko psioczę na ‘Naguskę’ – cienie się nie osypują, są wydajne w chuj, produkcja cieniom nie żałowała pigmentu, do tego pancernego opakowania nic nie ruszy, więc wszystko pięknie ale…

No nie mogę, nie mogę tego zdzierżyć. Bo ja przepraszam bardzo, ale skoro wydaję na coś prawie dwieście rubli, to powinnam mieć możliwość wykonania makijażu choćby o średnim stopniu trudności, nie?

Jak piękne nie będą kolejne wersje Naked (na Allegro są nawet piątki!), ja już żadnej nie kupię. Nie mam ochoty na kolejną konfrontację marzeń z rzeczywistością.

Ps. Przed chwilą sprawdziłam cenę na Sephora.pl - 219 pln. Czyżby podnieśli cenę!?


Kredki do ust Wibo


W trakcie dzisiejszych zakupów Jednoosobowa Chujowa Redakcja poczłapała do Rossmann Polska, w którym kupiła sobie dwie pomadki w kredce z limitowanki Wibo Kosmetyki.

Już wcześniej na te kredki łypałam, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze. Chyba wycofują całą tę letnią linię, bo dziś te kredki kosztowały niewiele ponad 3 złote, więc tym razem szkoda było nie brać.

Kosmetyki do ust zawsze ocenia mi się najtrudniej. Nie uważam, by powinno wydawać się na nie milionów monet, bo i tak się je zjada, więc na drogie szminki czy błyszczyki zwyczajnie szkoda mi kasy.

Kredki mają bardo dobrą pigmentację, przyjemnie się nakładają, a dzięki temu, że są niewielkie - nawet tak nieporadne stworzenie jak jak ja, poradzi sobie z dokładnym pomalowaniem konturu ust.

I byłoby wszystko świetnie i wspaniale, tylko zastanawia mnie jedno: Któż wspiął się na takie wyżyny intelektu i wykoncypował, by produkt do ust umieścić w drewienku? Kredki nie są wykręcane, więc regularnie trzeba będzie je ostrzyć. A to znaczy, że spora (jeśli nie duża) część miękkiego kosmetyku zostawać będzie w ostrzynce. A o ostrzynki producent nie zadbał, nie można ich dokupić, nie są dołączone do kredek. Pomysłodawcy całej tej imprezy szczerze gratuluję.

Zawsze coś musicie spierdolić.
 
 

Moja twarz kiedyś i dziś.

Jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze staram się być z Wami szczera. Zawsze też mówię to, co myślę i na szczęście mogę sobie na to pozwolić, bo jeśli już miałabym się przed kimś tłumaczyć, to tylko przed Wami.

I jest to dla mnie tak ważne, że wstawiałam tu dokładne zbliżenia na swoją twarz i to w czasie, kiedy nawet po bułki chodziłam pomalowana. Tak bardzo wstydziłam się tego, co miałam na twarzy. Zdjęcia moich lic spotkały się z Waszą totalną akceptacją, niesamowitym zrozumieniem i wtedy dotarło do mnie z całą mocą, że jesteście totalnie wyjątkowe.

Z moim trądzikiem taki był ambaras, że był on skutkiem ubocznym brania leków. Skoro brałam lek - miałam trądzik. Do tego miałam tak bardzo obciążony organizm farmakoterapią, że żadne retinoidy i inne takie nie wchodziły u mnie w grę - konsultowałam to z kilkoma lekarzami.

Dlatego też postanowiłam radzić sobie sama i dziś chcę Wam pokazać, jak wyglądała moja skóra kilka miesięcy temu i jak wygląda teraz. Zdjęcia są świeże, robione dziś.

Nie pomagały mi żadne drogeryjne kosmetyki. Żadne. Próbowałam Under Twenty (nie zadziałało, bo być może jestem za stara?), serię Czysta Skóra z Garnier, miałam też jakieś kosmetyki od NIVEA Polska, całą serię Liście Manuka Ziaja Polska i sporo takich, ktorych nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Nawet serum dla skóry z niedoskonałościami z bielenda było dla mojej skóry totalnie neutralne. W którejś chwili szarpnęłam się i kupiłam w aptece Kwas azelainowy. Nie dość, że maść nic nie zdziałała, to kosztowała mnie jakieś 20 rubli więcej, niż standardowo. Tak samo było z kosmetykami droższym. Jeszcze dziś na wspomnienie płacenia boli mnie śledziona.

Aż nagle stała się światłość. Jedna z Was (wybacz, że nie pamiętam Twojego imienia, powinnam Cię ozłocić!) poleciła mi kosmetyki Ziaja, ale w wersji MED - dostępnej tylko w aptekach. Jeszcze tego samego dnia pognałam do apteki. No bo w sumie co mi szkodziło spróbować? Już i tak wydałam tyle, że dwie dychy w jedną, dwie w drugą - nie zrobią mi różnicy. Sprawiłam sobie krem na dzień i żel do smarowania miejscowego, a jego profesjonalna nazwa to 'Reduktor punktowy'. I zaprawdę powiadam Wam, że czegoś takiego to się nie spodziewałam,

Wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że na buzi (przede wszystkim na policzkach i żuchwie) miałam Sodomę razem z Gomorą i wszystkie plagi egipskie równocześnie. A ziajowy krem poradził sobie z nimi, jak Marszałek z sowietami i nie ma w tym krzty przesady.

Plan był taki - smarować się tak często, jak mi się przypomni, nawet kilka razy dziennie, na czystą skórę ładować porządną warstwę. Jaki to dało efekt? Krosty znikały w oczach. Dosłownie. Zmniejszało się zaczerwienienie, ginął obrzęk. Był pryszcz - nie ma pryszcza, większej filozofii tu nie ma.

W którejś chwili wpadłam na pomysł - skoro krosty są czerwone i nabrzmiałe, to może warto używać czegoś, co usunie zaczerwienienia? I tak trafiła do mnie woda teramalna z Uriage, której używam zamiast tonika, spisuje się świetnie. No dobra, kupiłam ją też dlatego, że miałam na nią kupon, a poza tym nie trzeba jej wycierać, może se wysychać na buzi Do całej ferajny dołożyłam jeszcze krem na przebarwienia (też Ziaja Med), brakowało tylko wódki w lodówce i można było świat doganiać. Przebarwienia się zmniejszały, krost było coraz mniej - czego chcieć więcej? Ano tego, by nasz ukochany krem działał cały czas z mocą ruskiej bomby atomowej. W pewnej chwili Ziaja przestała mi pomagać. Nie pojawiało się nic nowego, ale i nic nie znikało.

I wtedy znów mogłam na Was liczyć!
Dostałam cynk, że świetne są kremy z Pharmaceris. Bogowie nade mną czuwali, bo w Super Aptece akurat mieli na tę linię promocję, więc sprawiłam sobie złuszczający krem na noc.

I znów.

Albo mam problemy ze ślipiem, albo krem działa cuda, bo różnica jest zdumiewająca. Był pryszcz - nie ma pryszcza. A co najlepsze - radzi sobie także z przebarwieniami.

W tej chwili wieczorem prócz niego używam także Bleminor Himalaya Herbals (Bo był na promo w Hebe i ma lżejszą konsystencję niż ten wybielający krem z Ziaji, ale ten złuszczający zawsze idzie pierwszy!!!!), rano nakładam krem na przebarwienia + krem na niedoskonałości z Ziaja Med, czasem do tego jakieś serum, a pod makijaż krem matujący SkinBio.

Jeśli chodzi o mycie buzi - czarne mydło lub zdzierający peeling z Soraya, eksperymentuję też z mydłem z Morza Martwego, ale o nim jeszcze nie mogę zbyt wiele powiedzieć.

Wiem, że moja skóra nie jest idealna i jeszcze jej brakuje. Ale widzę też wielką różnicę. Nie mam już wielkich, gigantycznych krost, które widać było także wtedy, gdy stałam do kogoś profilem, nie muszę już używać dużej ilości korektorów. Przed TYMI dniami wyskoczyły mi jakieś trzy krostki i widzę, że przebarwienia cały czas się zmniejszają, a ja już nie boję się patrzeć w lustro.

Dumam i dumam, czy coś jeszcze powinnam tu napisać, ale wydaje mi się, że temat już wyczerpałam. Jeśli macie pytania - piszcie w komentarzach, postaram się na nie odpowiedzieć wyczerpująco.

Zdjęcia na dole są tymi aktualnymi.



Odżywka do rzęs, efekty po dwóch miesiącach stosowania.

Jednoosobowa Chujowa Redakcja należy do tych raczej ślepych i jak czegoś nie mamy przyrównane do drugiego, to nam czasem różnicę trudno zauważyć. Dlatego postanowiliśmy zabawić się w Kronikę Filmową (a raczej zdjęciową) i regularnie trzaskać foty naszym rzęsom. Nie dlatego, że one jakieś wybitnie piękne. Inaczej byśmy nie zauważyli, czy zachodzą jakieś zmiany pod wpływem naszego nawożenia. Odżywki do rzęs to temat na topie, dlatego wrzucam i dla Was, może kogoś zainteresuje.

Zdjęcie na górze zrobione bodaj szóstego lipca, zdjęcie niżej - strzelone przed chwilą, bo oczywiście wszystko jest lepsze, niż siedzenie w tych pierdolonych kartonach.

I wiecie co? Tak się tym zdjęciom przyglądam i przyglądam i ni chuja. Nie widzę między nimi praktycznie żadnej różnicy.


Pędzel do twarzy Inglot 27TG duofiber

To nie jest tak, że ja jakoś bardzo lubię narzekać. No pewnie, czasem sobie - jak każda baba - pomarudzę pod nosem, czasem i mięchem rzucę, a kiedyś to mi się zdarzyło rzucić nawet butem i trafić. Prosto w twarz. Niechcący.

Ale kiedy biorę do łapy coś, na co wyłożyłam sporo kasy, a wyłożyłam po to, by mi się cholerstwo po tygodniu nie rozpadło, a okazuje się, że równie dobrze mogłam tę kasę przepić albo przepalić, bo mój zakup to dziadostwo totalne, to mi się już zupełnie odechciewa.

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy drogerie internetowe dopiero raczkowały, nie było takiego wyboru pędzli, jak obecnie. Pierwsze pędzle do makijażu, które kupiłam, były polskiej marki INGLOT. Część z nich okazała się niezbyt przydatna, więc po jakimś czasie powędrowała w świat, ale duża ich część służy mi do dziś.

Kiedy dowiedziałam się, że podkład można nakładać nie tylko pędzlem języczkowym, od razu zapragnęłam nowości i pognałam do tej firmy, której ufałam. Grubo ponad rok temu (nie wiem, czy nawet nie dwa lata), jedynym innym pędzlem do podkładu w inglotowskiej ofercie, był 27TG, czyli tak zwany duofiber, albo po polskiemu - skunks. Czy to się zmieniło - nie wiem, nie śledzę nowości tej firmy praktycznie wcale.
Wydaje mi się, że płaciłam za ten pędzel coś koło 55-60 rubli, niestety nie pamiętam dokładnie. Owszem, mogłam sprawić sobie pędzel z Rossmana, ale nie miałam o tych pędzlach najlepszego zdania, a o istnieniu takiej firmy jak Hakuro, wstyd się przyznać, ale nie miałam pojęcia. W tamtych czasach pędzel się raczej nie sprawdził, używałam podkładu w musie, więc prędzej bym łyżeczką wykopała linię metra, niż dobrze nałożyła kosmetyk na buzię.

Czas na przeprosiny przyszedł niedawno, kilka miesięcy temu, kiedy zaczęłam eksperymentować z makijażem i tego pędzla używałam do nakładania różu. No i wtedy się zaczął cyrk na kółkach. Niezależnie od tego, czym bym tego pędzla nie myła (olejki, mydło w płynie, szampony), gubi włosie mniej więcej w takiej ilości, jak mój kot futro. Jak by tego było mało - puszcza farbę. I to puszcza ją tak bardzo, że bez znaczenia, czy płuczę go pół minuty, czy pół godziny, cały czas wypływa z niego brunatno-szara woda, co możecie nawet zobaczyć na zdjęciach. Całkiem niedawno chciałam wziąć łajzę na przetrzymanie, biorę go do ręki i mówię: 'albo ty, albo ja!' i płuczę minut pięć, dziesięć, dwadzieścia. Po pół godziny skapitulowałam, a woda cały czas była zabarwiona farbą. No i oczywiście włosie, choć powinno być białe, jest ciemne. Jakoś byłam to w stanie przeżyć, bo nie przeszkadzało mi to w jego codziennym używaniu, kiedy nakładałam nim produkty sypkie - puder, róż. Impreza rozkręciła się na całego, gdy zaczęłam go używać do nakładania podkładu. A właściwie zaczęłam próbować używać, bo chuj bombki strzelił, choinki nie będzie.

Mam taki głupi nawyk, że nim użyję pędzla, spryskuję go odrobiną wody. Jeśli zrobię tak z szanownym skunksem, wtedy mam na twarzy smugi od farby. I wyglądam, jakbym próbowała konturować twarz pastą do butów. Nigdy nie zgadniecie, co się dzieje, gdy próbuję nakładać podkład suchym pędzlem - dokładnie to samo. Pędzel puszcza farbę pod wpływem podkładu. Zajebiście, co?

Już pomijam, ze podczas malowania wyglądam, jakbym się tuliła do kota, tak bardzo gubi on włosie. Włosie przyklejało się do podkładu i musiałam ściągać je pęsetą.

Trudno i darmo - nie jestem w stanie dalej go używać. Nie mogę oddać go do reklamacji, bo przecież od dawna nie mam już paragonu. Skończy się pewnie na tym, że go wyrzucę, albo będę używać tylko do różu.

Być może trafiłam na zły egzemplarz, ale szczerze? Wątpię. Zasięgnęłam języka i to raczej szanowny producent robi sobie jaja.
A, czy już mówiłam, że w tej chwili ten pędzel kosztuje 75 złotych?

Tak, teraz jest moment na to, by zacząć się śmiać.

Zdjęcia (od lewej do prawej):
1, Brudny pędzel.
2. Tak powinien wyglądać pędzel po umyciu. Mydło usunęło farbę, która wróci, gdy zacznę go płukać.
3-4. Piękne, bure włosie.
5. Tak wygląda woda, która wypływa z pędzla. Serio.
6. A tak wygląda mydełko.



Podkład wygładzający Art Scenic Eveline

Dziś nie było w planach tekstu. Miałam się lenić, odpoczywać po całkiem aktywnym dniu. Biorąc jednak pod uwagę wydarzenia ostatnich minut,mój stan przedzawałowy, nie byłabym sobą, gdybym nie odpowiedziała kilkoma zdaniami.

Ale ostrzegam: będą przekleństwa. Dużo.

Polazłam dziś do Geesu, bo czasem lubię tak sobie pójść, zobaczyć, czy jakieś ciekawe nowości się nie pojawiły, zawsze to dobrze wiedzieć, co w kosmetykach piszczy, ręka na pulsie musi być. Potruptałam do Hebe, tam moje ślipia skierowały się do szafy Eveline Cosmetics. Właściwie nie miałam nic wcześniej z tej firmy (poza odżywko-bazą do rzęs. Jako baza pod tusz - może być, jako odżywka - o kant dupy to potłuc), każda okazja jest dobra, by kupić sobie coś nowego. Moją uwagę zwrócił podkład Art Scenic. Miał kryć (producent obiecuje pełne krycie), wygładzać i być jeszcze długotrwały. Myślę sobie: może tania wersja podkładu Estee Lauder? Kolor najaśniejszy - 10 Ivory/Kość Słoniowa. Nie ma testerów, no ale skoro kość słoniowa to musi być jasny, nie? Wzięłam. Teraz wiem, że w tamtym momencie powinnam była pierdolnąć się w łeb.

Wróciłam do chałupy i jak to ja - czym prędzej zmywam makijaż, bo już, zaraz, teraz, natychmiast chcę wypróbować nowy nabytek.
Wycisnęłam na dłoń dwie porcje podkładu i myślę: łoł, może być zabawa. Nałożyłam na buzię, patrzę w lustro i właściwie ślipiom nie wierzę. Buzię mam ciemno pomarańczową. Patrzę jeszcze raz na opakowanie, może mi się pojebało i wzięłam ciemniejszy kolor, no ale nie! Jak byk: KOŚĆ SŁO-NIO-WA! I w tym momencie trafił mnie szlag.

Drogie Eveline, zamiast wypierdolić dziewiętnaście złotych na Wasz badziewny kosmetyk, mogłam kupić krem, z którego byłabym milion razy bardziej zadowolona.

Drogie Eveline, robicie w chuja swoje klientki, bo choćby skały srały, tak nie wygląda kość słoniowa. Proponuję zwolni tego, kto odpowiedzialny jest za kolorystykę Waszych kosmetyków, bo to ewidentny daltonista, a ja wolę się nie zastanawiać, jak wyglądają inne kolory. Czy nie zastanawia Was niska sprzedaż Waszych podkładów?

Drogie Eveline, choćbym chciała używać tego podkładu, to się kurwa nie da. Ten kolor jest tak pomarańczowy i sztuczny, że nawet po zmieszaniu z białym podkładem, zostaną pomarańczowe tony. Cała buteleczka nadaje się w tym momencie do wypierdolenia do kosza. Oszukaliście mnie i inne dziewczyny, które wydały pieniądze na Wasze dzieło. Dzieło zupełnie nie nadające się do użytku. Następnym razem, gdy wpadnę na pomysł, by kupić coś od Was, uderzę się w głowę cegłą, przysięgam.

Moje zaufanie do Waszej marki w tym momencie wynosi zero absolutne. Nie potraficie nazwać koloru podkładu, jaką mam mieć pewność, że na innych rzeczach się znacie?

Drogie Eveline, najlepiej oddajcie mi pieniądze, bo wyprodukowany przez Was kosmetyk nie spełnia obietnic producenta, co równocześnie znaczy, że towar jest niezgodny z umową.

Jakby kto nie wierzył w moje słowa - zdjęcia zrobione zaraz po aplikacji podkładu. Dla porównania - podkład Catrice w kolorze 010.

Drogie Eveline, popatrzcie na zdjęcia, może nauczycie się, jak powinny wyglądać jasne podkłady.

Czy mi ulżyło?

Ani trochę.
Ktoś zrobił mnie w chuja, a ja nawet nie mogę nic na to poradzić. Producent osiągnął cel, bo sprzedał produkt, z dziadostwem ja muszę się męczyć. Nie tak to powinno wyglądać.