To
nie jest tak, że ja jakoś bardzo lubię narzekać. No pewnie, czasem
sobie - jak każda baba - pomarudzę pod nosem, czasem i mięchem rzucę, a
kiedyś to mi się zdarzyło rzucić nawet butem i trafić. Prosto w twarz.
Niechcący.
Ale kiedy biorę do łapy coś, na co wyłożyłam sporo
kasy, a wyłożyłam po to, by mi się cholerstwo po tygodniu nie rozpadło, a
okazuje się, że równie dobrze mogłam tę kasę przepić albo przepalić, bo mój zakup to dziadostwo totalne, to mi się już zupełnie odechciewa.
Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy drogerie internetowe dopiero
raczkowały, nie było takiego wyboru pędzli, jak obecnie. Pierwsze pędzle
do makijażu, które kupiłam, były polskiej marki INGLOT. Część z nich
okazała się niezbyt przydatna, więc po jakimś czasie powędrowała w
świat, ale duża ich część służy mi do dziś.
Kiedy dowiedziałam
się, że podkład można nakładać nie tylko pędzlem języczkowym, od razu
zapragnęłam nowości i pognałam do tej firmy, której ufałam. Grubo ponad
rok temu (nie wiem, czy nawet nie dwa lata), jedynym innym pędzlem do
podkładu w inglotowskiej ofercie, był 27TG, czyli tak zwany duofiber,
albo po polskiemu - skunks. Czy to się zmieniło - nie wiem, nie śledzę
nowości tej firmy praktycznie wcale.
Wydaje mi się, że płaciłam za
ten pędzel coś koło 55-60 rubli, niestety nie pamiętam dokładnie.
Owszem, mogłam sprawić sobie pędzel z Rossmana, ale nie miałam o tych
pędzlach najlepszego zdania, a o istnieniu takiej firmy jak Hakuro,
wstyd się przyznać, ale nie miałam pojęcia. W tamtych czasach pędzel się
raczej nie sprawdził, używałam podkładu w musie, więc prędzej bym
łyżeczką wykopała linię metra, niż dobrze nałożyła kosmetyk na buzię.
Czas na przeprosiny przyszedł niedawno, kilka miesięcy temu, kiedy
zaczęłam eksperymentować z makijażem i tego pędzla używałam do
nakładania różu. No i wtedy się zaczął cyrk na kółkach. Niezależnie od
tego, czym bym tego pędzla nie myła (olejki, mydło w płynie, szampony),
gubi włosie mniej więcej w takiej ilości, jak mój kot futro. Jak by tego
było mało - puszcza farbę. I to puszcza ją tak bardzo, że bez
znaczenia, czy płuczę go pół minuty, czy pół godziny, cały czas wypływa z
niego brunatno-szara woda, co możecie nawet zobaczyć na zdjęciach.
Całkiem niedawno chciałam wziąć łajzę na przetrzymanie, biorę go do ręki
i mówię: 'albo ty, albo ja!' i płuczę minut pięć, dziesięć,
dwadzieścia. Po pół godziny skapitulowałam, a woda cały czas była
zabarwiona farbą. No i oczywiście włosie, choć powinno być białe, jest
ciemne. Jakoś byłam to w stanie przeżyć, bo nie przeszkadzało mi to w
jego codziennym używaniu, kiedy nakładałam nim produkty sypkie - puder,
róż. Impreza rozkręciła się na całego, gdy zaczęłam go używać do
nakładania podkładu. A właściwie zaczęłam próbować używać, bo chuj
bombki strzelił, choinki nie będzie.
Mam taki głupi nawyk, że
nim użyję pędzla, spryskuję go odrobiną wody. Jeśli zrobię tak z
szanownym skunksem, wtedy mam na twarzy smugi od farby. I wyglądam,
jakbym próbowała konturować twarz pastą do butów. Nigdy nie zgadniecie,
co się dzieje, gdy próbuję nakładać podkład suchym pędzlem - dokładnie
to samo. Pędzel puszcza farbę pod wpływem podkładu. Zajebiście, co?
Już pomijam, ze podczas malowania wyglądam, jakbym się tuliła do kota,
tak bardzo gubi on włosie. Włosie przyklejało się do podkładu i
musiałam ściągać je pęsetą.
Trudno i darmo - nie jestem w
stanie dalej go używać. Nie mogę oddać go do reklamacji, bo przecież od
dawna nie mam już paragonu. Skończy się pewnie na tym, że go wyrzucę,
albo będę używać tylko do różu.
Być może trafiłam na zły egzemplarz, ale szczerze? Wątpię. Zasięgnęłam języka i to raczej szanowny producent robi sobie jaja.
A, czy już mówiłam, że w tej chwili ten pędzel kosztuje 75 złotych?
Tak, teraz jest moment na to, by zacząć się śmiać.
Zdjęcia (od lewej do prawej):
1, Brudny pędzel.
2. Tak powinien wyglądać pędzel po umyciu. Mydło usunęło farbę, która wróci, gdy zacznę go płukać.
3-4. Piękne, bure włosie.
5. Tak wygląda woda, która wypływa z pędzla. Serio.
6. A tak wygląda mydełko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz