Wymyśliłam
sobie, że raz na jakiś czas pojawiać będą się teksty o kosmetykach,
które mnie rozczarowały. Mogłabym uprościć, napisać standardową
recenzję, zjebać zawartość buteleczki jak psa, ale w tym przypadku
sytuacja jest bardziej skomplikowana. Nie są to takie zwykłe kosmetyki, a
produkty, które większości przypadły do gustu, które często są
określane mianem kultowych i rozchodzą
się na pniu, gdy tylko trafiają do sklepów. Ja jednak czuję się nimi w
jakiś sposób rozczarowana. Nie zawsze dlatego, że jest to produkt na
wskroś zły i beznadziejny, czasem bywa też tak, że nie odpowiada mi
konkretna właściwość danej rzeczy i ta właściwość wg mnie sprawia, że na
miano kultowego, ten konkretny kosmetyk nie zasługuje.
Skąd
nazwa cyklu? Kupno każdej z tych rzeczy wiązało się z moimi
gigantycznymi oczekiwaniami, miałam wielką nadzieję, że ten jeden
konkretny kosmetyk w jakiś sposób odmieni mój makijaż. Marzyłam o
jakiejś konkretnej rzeczy od wielu miesięcy, a kiedy już miałam ją w
dłoniach – żałowałam każdej, wydanej na nią złotówki. Dokładnie jak
bohaterowie powieści Dickensa** - bo to od niego zgapiłam ten tytuł -
bardzo, ale to bardzo się rozczarowałam.
Nie wiem, ile pozycji
będzie miał ten cykl – jak na razie mam pomysł jeszcze na dwa, może trzy
teksty, być może pojawią się też nowe pozycje, bo przecież cały czas
testuję nowe rzeczy. Jak będzie - zobaczymy.
Zaczynajmy!
Część Pierwsza – dlaczego nie polubiłam Revlon ColorStay*?
Na ten podkład czaiłam się dobrych kilka miesięcy. Ilem to ja się o nim
naczytałam. Jak to kryje, jak wspaniale się utrzymuje, jak to dobrze
wygląda.
Nigdy jednak nie było mi po drodze, by zamówić go
przez internet, ceny sklepów stacjonarnych skutecznie mnie odstraszały.
Okazja nadarzyła się podczas jakiejś gigantycznej promocji w Hebe,
dorwałam go wtedy za jakieś trzydzieści rubli. Doskonale pamiętam, jaka
byłam nim podekscytowana – spodziewałam się cudu na kiju. No może nie na
kiju, ale w szklanej buteleczce. Kupiłam, użyłam kilkanaście razy im
więcej go używałam, tym bardziej zawiedziona byłam:
1. Wcale
nie kryje tak dobrze, jak wszyscy mówią. Żeby zakryć to, co miałam do
zakrycia, potrzeba było nałożyć jakieś trzy warstwy , a i tak co nieco
przebijało.
2. Nałożenie trzech warstw było równoznaczne ze
zrobiłam sobie na twarzy niezłą maskę. Musiałam się pilnować, żeby się
nie daj buk, się nie podrapać po nosie, bo dziura w makijażu gotowa i
niczym nie dało się takiej dziury zakamuflować, ani rozetrzeć.
3. Na mojej skórze, dziad ciemnieje. Bez znaczenia, jaki nakładałam
krem, jakim utrwalałam pudrem. Podczas nakładania – kolor pasuje
idealnie, kilka godzin później – buzię mam nienaturalnie żółtą. Widać z
moją skórą ten podkład się nie lubią.
4. Nie jest jakiś
wybitnie długotrwały. Spodziewałam się trwałości na poziomie Studio Fix.
Dostałam za to coś raczej średniego, co powinnam poprawiać co jakieś
2-3 godziny.
Moim zdaniem nie jest to dobry podkład, bo robi
więcej szkody niż pożytku. Jeśli pracuje się z nim zbyt wolno, może
smużyć i wyglądać bardzo źle. Niech Was ręka boska broni, nakładać go
bez kremu.
Pierwszy raz zdarzyło mi się, bym wykończyła
podkład w jakieś trzy miesiące. No ale czemu tu się dziwić? Nie ma
pompki, na łapę wypływa tyle kosmetyku, że obmalowałabym pięć osób, do
tego i opakowanie i wszystko na około upierdolone podkładem.
Wiem, że ten podkład ma swoich zwolenników i całkowicie to rozumiem – każdemu podług potrzeb.
Więcej się z nim umordowałam (nie raz wyglądał tak źle, że musiałam
zmywać całą buzię i nakładać makijaż od początku), niż to wszystko
warte. Były dni, że wyglądał pięknie, ale były też dni, że wyglądał tak
źle, jak źle tylko może wyglądać podkład – ważył się, wchodził w
zmarszczki, wyglądał bardzo, ale to bardzo źle jakieś dziewięć godzin
od nałożenia. Nie raz przeglądałam się w windzie, gdy wychodziłam z
pracy i byłam załamana tym, co mam na buzi. A najbardziej przeszkadzało
mi to, że gdybym podrapała po nosie choćby zaraz po jego nałożeniu,
zrobiłaby mi się w tym miejscu dziura.
Jeśli jesteście z niego
zadowolone – świetnie, ale według mnie są lżejsze w konsystencji i
lepiej wyglądające na skórze podkłady. A tym bardziej odradzam ten
kosmetyk młodym dziewczynom, które szukają czegoś, co zakryje
przebarwienia. Uwierzcie, możecie nie wyglądać w nim zbyt dobrze.
*Używałam RCS dla skóry mieszanej i tłustej, kolor 150 Buff. Była to
już nowa wersja, nigdy nie miałam do czynienia z wersją starą.
** Gwoli ścisłości – nie uważam, że tragedie życiowe można porównać do rozczarowania po wypróbowaniu kosmetyku.
Ja tam używam od dwóch lat na zimę 250, a w wakacje 320, oba do skóry tłustej i nie wyobrażam sobie kupować jakiś inny. Ale to tak jest z tymi hitami - albo się kocha, albo nienawidzi.
OdpowiedzUsuń