Są tu już184 osoby, nie umiem nawet do tylu liczyć, więc ciężko mi to sobie wyobrazić.
Gdzieś tam już na dole zdradziłam, że obsesyjnie poszukuję
rozświetlacza z Essence, włażę więc do każdej napotkanej drogerii.
Kończy się to zazwyczaj tym, że albo nie ma szafy z kosmetykami tej
firmy, albo jak już szafa jest - to z trzema rzeczami na krzyż. Jak już
stoję w tych świątyniach rozpusty, to oczywiście
nie może być tak, że wyjdę z pustymi rękami, bo przecież muszę mieć co
testować. W taki właśnie sposób trafiła do mnie paletka korektorów marki
Wibo.
Wygląda – normalnie. Cztery kolory umieszczone w
okrągłym, plastikowym pudełeczku dają łącznie 15,5 grama produktu. Nie
pamiętam dokładnej ceny, ale z całą pewnością nie będzie to więcej niż
15 złotych polskich. Mam nieodparte wrażenie, że dzieło firmy Wibo
kojarzyć ma się z profesjonalnymi zestawami kamuflaży. Niestety, tu na
skojarzeniach się kończy.
Każdy z kolorów spełniać ma jakąś
funkcję – różowy jest od sińców pod oczami, zielony od popękanych
naczynek (i chyba ogólnie od neutralizowania zaczerwienień),
najjaśniejszy od wyprysków, najciemniejszym kolorem mamy sobie robić
konturowanie na mokro.
Zaczynam od tyłu, czyli tak zwanej dupy
strony: Choć nie należę do osób o wybitnie ciemnej karnacji, a jestem
raczej tak jasna, że najjaśniejsze drogeryjne podkłady są dla mnie
często za ciemne, nie jestem w stanie wykonać konturowania tym kolorem.
Jest on zwyczajnie za jasny. Za jasny i za mało napigmentowany. Podkład
nałożony na twarz go wchłania i tyle go widzieli.
Najjaśniejszy beż do wyprysków też się nie nadaje. Jeśli nakładam go pod
podkład – przez zupełny brak przyczepności, ścieram go pędzlem do
podkładu. Pakuję go na – po jakimś czasie tak zasycha, że zaczyna się
odznaczać i wygląda jak gips nałożony na skórę.
Różowy nie
pomoże w zakrywaniu sińców. W pierwszej chwili myślałam, że może ten
korektor w jakiś sposób stapia się ze skórą, kolor różowy sam się
zneutralizuje i wystarczy go przypudrować. A skąd! Nakładam toto pod
oczy, patrzę w zwierciadło i nie mogę wyjść ze zdumienia. Sińce jak
były, tak są teraz mają jeszcze dodatkowy – różowy odcień. Żeby to jakoś
zakryć, trzeba położyć kolejną warstwę. Skoro podkładu pod oczy nie
wolno pakować, trzeba nałożyć kolejny korektor. Nie muszę chyba mówić,
jak to się kończy? Po maksymalnie dwóch godzinach skóra pod oczami
przesuszona jest bardziej niż saharyjski piasek, a moim oczom ukazują
się zmarszczki widmo. Niby wiem, że ich tam nie ma, a jednak je widzę.
Po co mam ładować na skórę pod ślipiami coś, co zupełnie nie daje efektu
i tak bardzo jej szkodzi?
Przyznawałam się szczerze już
wcześniej, że mojej skórze przydałaby się porządna gładź szpachlowa, by
zakryć wszystko to, co zakryć trzeba. Korektor 4 in 1 zupełnie się do
zakrywania nie nadaje. Jeśli wysmaruję się po twarzy tym zielonym
kolorem, nie znaczy to, że użyję mniej podkładu. Trzeba jakoś zakryć
moją nową skórę w kolorze skóry Shreka, więc zamiast jednej warstwy
potrzebuję dwóch. A tyle to i bez korektora zakrywa mi wszystko, co mam
do ukrycia. Poza tym muszę to wszystko dokładnie przypudrować, bo
kosmetyk, choć w pierwszej chwili wydaje się kremowy, zostawia na skórze
tłusty film i jeśli nałożę go na podkład – skóra świeci się okrutnie,
jeśli pod – twarz o kilka godzin szybciej (sic!!) wymaga zmatowienia.
Dlaczego ten kosmetyk powstał? Nie mam pojęcia, nie spełnia on żadnej,
absolutnie żadnej obiecanej przez producenta funkcji. Nie jestem w
stanie zatuszować nim nawet najmniejszej niedoskonałości, jeśli nałożę
go tyle, że nie widać, że mam korektor – widzę pryszcza. Jeśli nie widzę
pryszcza – z odległości pół metra widzę na swojej twarzy korektor.
Czy polecam jakiś inny korektor? Tak!
Jaki konkretnie? Każdy inny!
Zgadzam się w każdym calu.
OdpowiedzUsuńDo pieca z tym.