środa, 26 sierpnia 2015

Korektor rozświetlający pod oczy BellHypoalergenic

Na początek bardzo proszę, by osoby wrażliwe na moje ślipia, wyłączyły odbiorniki. Dziś będzie ich sporo.

Zacznijmy od tego, że muszę posypać łeb popiołem. Dawno, dawno temu mówiłam, że pewien korektor, choć żółcieje na dłoni jak chuj (czy ktoś kiedyś widział żółciejącego chuja?), nie odznacza się zupełnie nałożony na twarz. Pisząc te słowa musiałam - wzorem Wałęsy juniora - cierpieć na pomroczność jasną, byłam ślepa, albo - jak zwykle przed napisaniem tekstu - napiłam się samogonu.

Korektor - a mówimy tu o hipoalergicznym korektorze pod oczy z Bell - grzecznie czekał na swoją kolej i gdy nadszedł jego czas, zaczęłam go używać. No i już poszło z górki.

Za każdym razem, gdy próbowałam nałożyć go pod oczy, kończyłam z pomarańczową plamą tam, gdzie chciałam mieć ładne, delikatne rozświetlenie. Nie jestem aż taką idiotką i gdy zorientowałam się, że dziad nie trzyma koloru - przestałam używać go przed wyjściem z domu, ale gdy siedziałam w chałupie - mazałam się nim pod oczami. Może ujawniły się we mnie masochistyczne odruchy, może to kwestia braku wiary we własny wzrok, a może ciekawość badacza, nie wiem. Ważne jest to, że zmiany koloru nie da się powstrzymać. Niezależnie od tego, na co go nakładam. Czy skóra jest sucha, pokryta kremem, zwilżona gąbeczką mam cały czas taką samą akcję. Narzędzie nakładania też jest tu bez znaczenia.

Ja rozumiem, że jest to tani kosmetyk. Ja nie czepiam się nawet złażących napisów, bo to akurat mam głęboko w nosie (co, myśleliście, że znowu przeklnę? ;p ), bo ważne jest dla mnie to, jak dany produkt działa i tylko to oceniam. No ale borze szumiący, żeby dziad ciemniał aż tak bardzo? Czy ktoś to w BELL HYPOAllergenic sprawdził?!


Naked 3 Urban Decay

* * *
W dzisiejszym tekście nie będzie moich zdjęć. Rozjebał mi się kabel do aparatu, jutro muszę kupić nowy. Zajebiście.

* * *

Są dni, w które ciężko mi się zebrać do pisania teksu (kiedy na przykład zmęczona jestem rodzinną imprezą, a do tego aparat rozładował mi się od leżenia). Do pisania tego tekstu było mi podwójnie ciężko się zebrać, bo za chwilę opowiadać będę o moich marzeniach, które ktoś potraktował młotem pneumatycznym.

Wielkie Nadzieje vol 2 – zaczynamy!

Już takie ze mnie stworzenie, że jeśli jakiś kosmetyk wpadnie mi w oko, nie wiem, co by się działo, ale ja muszę go mieć, bo inaczej przez wiele miesięcy będzie mi się śnił po nocach, a ja będę do niego wzdychać bardziej, niż mój kot do miski pełnej karmy. Właśnie tak było z Naked 3 od Urban Decay. To była miłość totalna, miłość od pierwszego spojrzenia. Wpadłam po uszy, gdy tylko zobaczyłam ją na filmiku RLM.Tak bardzo chciałam ją mieć, że byłam gotowa wydać na nią ostatnie pieniądze, a moja desperacja była tak wielka, że gotowam była sprowadzić ją choćby z Marsa. Pojęcia nie macie i ja nawet nie jestem w stanie opisać, jak ucieszyłam się, gdy zobaczyłam te paletki w Sephorze. Było to moment przed Bożym Narodzeniem, więc rozpoczęłam tajną akcję o kryptonimie ‘Prezenty od Rodziny’ i chwilę później miałam już u siebie to różowo-złote cudo.

Najpierw myślałam, że coś robię nie tak.

Później myślałam, że może mam w swoim szałasie złe światło, albo niedowidzę.

Potem myślałam, że jestem niedorozwinięta makijażowo.

Tak bardzo wypierałam ze świadomości fakt, że moja wymarzona, wytęskniona paleta jest kosmetykiem mocno średnim.

Może być też kosmetykiem dla totalnych makijażowych debili, ja jednak innymi cieniami jako-tako oko pomaluję i nie mam aż takich potrzeb.



Po co mi dwanaście cieni, skoro one wszystkie wyglądają na powiece właściwie tak samo? Oczywiście, w opakowaniu – świetna, spójna kolorystyka, idealna do delikatnych, dziennych makijaży. Miał być zestaw samogrający – biorę dwa cienie – jasny i ciemniejszy – makijaż do kombinatu gotowy. Nie oczekuję nie wiadomo czego, ale Matko Boska Elektryczna, jeśli kładę na powiekę dwa cienie, chciałabym, by na powiece były dwa cienie! A tu się dzieją czary-mary, chwila moment - i zamiast dwóch różnych kolorów, na powiece mam plamę!

Wiecie, do czego nadaje się ta paleta? Do tego, by używać jej jako cieni bazowych. Bach! Walisz jeden na całą powiekę, a resztę robisz już czym innym. No chyba, że nie potrafisz cieniować (ale to już tak TOTALNIE), wtedy może będziesz zadowolona, ale chujowa ciocia ostrzega! Kolory przechodzą w siebie łatwiej, niż wódka znika z butelki!

Chciałabym bardzo, nawet próbowałam wiele razy zrobić z tego różowego cudaka swoją podstawową paletę. Taką, po którą sięgam i wtedy gdy nie wiem, jak się pomalować, ale i wtedy, gdy doskonale wiem, jak ma wyglądać mój makijaż, a tylko potrzebuję do tego niezawodnego narzędzia. Starałam się, próbowałam, robiłam co mogłam, nic z tego. Chuj bombki strzelił, choinki nie będzie. Nie jestem w stanie tą paletą wykonać bardziej skomplikowanego ocznego pomalunku. Nie oczekuję cudów, to miała być paleta do makijażu, a nie plamo-mejker. Borze szumiący, przecież nie kupiłam Wielkiego Zderzacza Hadronów!!

Nie lubię plam. Także na oczach.

Teraz ta paletka leży, kurzy się, popada w depresje w szufladzie, bo zupełnie po nią nie sięgam. Gdybyście kiedyś się zastanawiały, czy brać to, czy sporo tańszą np. In the Garden od Stila (moja ukochana!! Wszystkie palety porównuję do niej, bo jest to mój buraczany ‘typ idealny’), nawet się nie zastanawiajcie, tylko łapcie za Stilę.

Żeby nie było, że tylko psioczę na ‘Naguskę’ – cienie się nie osypują, są wydajne w chuj, produkcja cieniom nie żałowała pigmentu, do tego pancernego opakowania nic nie ruszy, więc wszystko pięknie ale…

No nie mogę, nie mogę tego zdzierżyć. Bo ja przepraszam bardzo, ale skoro wydaję na coś prawie dwieście rubli, to powinnam mieć możliwość wykonania makijażu choćby o średnim stopniu trudności, nie?

Jak piękne nie będą kolejne wersje Naked (na Allegro są nawet piątki!), ja już żadnej nie kupię. Nie mam ochoty na kolejną konfrontację marzeń z rzeczywistością.

Ps. Przed chwilą sprawdziłam cenę na Sephora.pl - 219 pln. Czyżby podnieśli cenę!?


Kredki do ust Wibo


W trakcie dzisiejszych zakupów Jednoosobowa Chujowa Redakcja poczłapała do Rossmann Polska, w którym kupiła sobie dwie pomadki w kredce z limitowanki Wibo Kosmetyki.

Już wcześniej na te kredki łypałam, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze. Chyba wycofują całą tę letnią linię, bo dziś te kredki kosztowały niewiele ponad 3 złote, więc tym razem szkoda było nie brać.

Kosmetyki do ust zawsze ocenia mi się najtrudniej. Nie uważam, by powinno wydawać się na nie milionów monet, bo i tak się je zjada, więc na drogie szminki czy błyszczyki zwyczajnie szkoda mi kasy.

Kredki mają bardo dobrą pigmentację, przyjemnie się nakładają, a dzięki temu, że są niewielkie - nawet tak nieporadne stworzenie jak jak ja, poradzi sobie z dokładnym pomalowaniem konturu ust.

I byłoby wszystko świetnie i wspaniale, tylko zastanawia mnie jedno: Któż wspiął się na takie wyżyny intelektu i wykoncypował, by produkt do ust umieścić w drewienku? Kredki nie są wykręcane, więc regularnie trzeba będzie je ostrzyć. A to znaczy, że spora (jeśli nie duża) część miękkiego kosmetyku zostawać będzie w ostrzynce. A o ostrzynki producent nie zadbał, nie można ich dokupić, nie są dołączone do kredek. Pomysłodawcy całej tej imprezy szczerze gratuluję.

Zawsze coś musicie spierdolić.
 
 

Moja twarz kiedyś i dziś.

Jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze staram się być z Wami szczera. Zawsze też mówię to, co myślę i na szczęście mogę sobie na to pozwolić, bo jeśli już miałabym się przed kimś tłumaczyć, to tylko przed Wami.

I jest to dla mnie tak ważne, że wstawiałam tu dokładne zbliżenia na swoją twarz i to w czasie, kiedy nawet po bułki chodziłam pomalowana. Tak bardzo wstydziłam się tego, co miałam na twarzy. Zdjęcia moich lic spotkały się z Waszą totalną akceptacją, niesamowitym zrozumieniem i wtedy dotarło do mnie z całą mocą, że jesteście totalnie wyjątkowe.

Z moim trądzikiem taki był ambaras, że był on skutkiem ubocznym brania leków. Skoro brałam lek - miałam trądzik. Do tego miałam tak bardzo obciążony organizm farmakoterapią, że żadne retinoidy i inne takie nie wchodziły u mnie w grę - konsultowałam to z kilkoma lekarzami.

Dlatego też postanowiłam radzić sobie sama i dziś chcę Wam pokazać, jak wyglądała moja skóra kilka miesięcy temu i jak wygląda teraz. Zdjęcia są świeże, robione dziś.

Nie pomagały mi żadne drogeryjne kosmetyki. Żadne. Próbowałam Under Twenty (nie zadziałało, bo być może jestem za stara?), serię Czysta Skóra z Garnier, miałam też jakieś kosmetyki od NIVEA Polska, całą serię Liście Manuka Ziaja Polska i sporo takich, ktorych nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Nawet serum dla skóry z niedoskonałościami z bielenda było dla mojej skóry totalnie neutralne. W którejś chwili szarpnęłam się i kupiłam w aptece Kwas azelainowy. Nie dość, że maść nic nie zdziałała, to kosztowała mnie jakieś 20 rubli więcej, niż standardowo. Tak samo było z kosmetykami droższym. Jeszcze dziś na wspomnienie płacenia boli mnie śledziona.

Aż nagle stała się światłość. Jedna z Was (wybacz, że nie pamiętam Twojego imienia, powinnam Cię ozłocić!) poleciła mi kosmetyki Ziaja, ale w wersji MED - dostępnej tylko w aptekach. Jeszcze tego samego dnia pognałam do apteki. No bo w sumie co mi szkodziło spróbować? Już i tak wydałam tyle, że dwie dychy w jedną, dwie w drugą - nie zrobią mi różnicy. Sprawiłam sobie krem na dzień i żel do smarowania miejscowego, a jego profesjonalna nazwa to 'Reduktor punktowy'. I zaprawdę powiadam Wam, że czegoś takiego to się nie spodziewałam,

Wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że na buzi (przede wszystkim na policzkach i żuchwie) miałam Sodomę razem z Gomorą i wszystkie plagi egipskie równocześnie. A ziajowy krem poradził sobie z nimi, jak Marszałek z sowietami i nie ma w tym krzty przesady.

Plan był taki - smarować się tak często, jak mi się przypomni, nawet kilka razy dziennie, na czystą skórę ładować porządną warstwę. Jaki to dało efekt? Krosty znikały w oczach. Dosłownie. Zmniejszało się zaczerwienienie, ginął obrzęk. Był pryszcz - nie ma pryszcza, większej filozofii tu nie ma.

W którejś chwili wpadłam na pomysł - skoro krosty są czerwone i nabrzmiałe, to może warto używać czegoś, co usunie zaczerwienienia? I tak trafiła do mnie woda teramalna z Uriage, której używam zamiast tonika, spisuje się świetnie. No dobra, kupiłam ją też dlatego, że miałam na nią kupon, a poza tym nie trzeba jej wycierać, może se wysychać na buzi Do całej ferajny dołożyłam jeszcze krem na przebarwienia (też Ziaja Med), brakowało tylko wódki w lodówce i można było świat doganiać. Przebarwienia się zmniejszały, krost było coraz mniej - czego chcieć więcej? Ano tego, by nasz ukochany krem działał cały czas z mocą ruskiej bomby atomowej. W pewnej chwili Ziaja przestała mi pomagać. Nie pojawiało się nic nowego, ale i nic nie znikało.

I wtedy znów mogłam na Was liczyć!
Dostałam cynk, że świetne są kremy z Pharmaceris. Bogowie nade mną czuwali, bo w Super Aptece akurat mieli na tę linię promocję, więc sprawiłam sobie złuszczający krem na noc.

I znów.

Albo mam problemy ze ślipiem, albo krem działa cuda, bo różnica jest zdumiewająca. Był pryszcz - nie ma pryszcza. A co najlepsze - radzi sobie także z przebarwieniami.

W tej chwili wieczorem prócz niego używam także Bleminor Himalaya Herbals (Bo był na promo w Hebe i ma lżejszą konsystencję niż ten wybielający krem z Ziaji, ale ten złuszczający zawsze idzie pierwszy!!!!), rano nakładam krem na przebarwienia + krem na niedoskonałości z Ziaja Med, czasem do tego jakieś serum, a pod makijaż krem matujący SkinBio.

Jeśli chodzi o mycie buzi - czarne mydło lub zdzierający peeling z Soraya, eksperymentuję też z mydłem z Morza Martwego, ale o nim jeszcze nie mogę zbyt wiele powiedzieć.

Wiem, że moja skóra nie jest idealna i jeszcze jej brakuje. Ale widzę też wielką różnicę. Nie mam już wielkich, gigantycznych krost, które widać było także wtedy, gdy stałam do kogoś profilem, nie muszę już używać dużej ilości korektorów. Przed TYMI dniami wyskoczyły mi jakieś trzy krostki i widzę, że przebarwienia cały czas się zmniejszają, a ja już nie boję się patrzeć w lustro.

Dumam i dumam, czy coś jeszcze powinnam tu napisać, ale wydaje mi się, że temat już wyczerpałam. Jeśli macie pytania - piszcie w komentarzach, postaram się na nie odpowiedzieć wyczerpująco.

Zdjęcia na dole są tymi aktualnymi.



Odżywka do rzęs, efekty po dwóch miesiącach stosowania.

Jednoosobowa Chujowa Redakcja należy do tych raczej ślepych i jak czegoś nie mamy przyrównane do drugiego, to nam czasem różnicę trudno zauważyć. Dlatego postanowiliśmy zabawić się w Kronikę Filmową (a raczej zdjęciową) i regularnie trzaskać foty naszym rzęsom. Nie dlatego, że one jakieś wybitnie piękne. Inaczej byśmy nie zauważyli, czy zachodzą jakieś zmiany pod wpływem naszego nawożenia. Odżywki do rzęs to temat na topie, dlatego wrzucam i dla Was, może kogoś zainteresuje.

Zdjęcie na górze zrobione bodaj szóstego lipca, zdjęcie niżej - strzelone przed chwilą, bo oczywiście wszystko jest lepsze, niż siedzenie w tych pierdolonych kartonach.

I wiecie co? Tak się tym zdjęciom przyglądam i przyglądam i ni chuja. Nie widzę między nimi praktycznie żadnej różnicy.


Pędzel do twarzy Inglot 27TG duofiber

To nie jest tak, że ja jakoś bardzo lubię narzekać. No pewnie, czasem sobie - jak każda baba - pomarudzę pod nosem, czasem i mięchem rzucę, a kiedyś to mi się zdarzyło rzucić nawet butem i trafić. Prosto w twarz. Niechcący.

Ale kiedy biorę do łapy coś, na co wyłożyłam sporo kasy, a wyłożyłam po to, by mi się cholerstwo po tygodniu nie rozpadło, a okazuje się, że równie dobrze mogłam tę kasę przepić albo przepalić, bo mój zakup to dziadostwo totalne, to mi się już zupełnie odechciewa.

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy drogerie internetowe dopiero raczkowały, nie było takiego wyboru pędzli, jak obecnie. Pierwsze pędzle do makijażu, które kupiłam, były polskiej marki INGLOT. Część z nich okazała się niezbyt przydatna, więc po jakimś czasie powędrowała w świat, ale duża ich część służy mi do dziś.

Kiedy dowiedziałam się, że podkład można nakładać nie tylko pędzlem języczkowym, od razu zapragnęłam nowości i pognałam do tej firmy, której ufałam. Grubo ponad rok temu (nie wiem, czy nawet nie dwa lata), jedynym innym pędzlem do podkładu w inglotowskiej ofercie, był 27TG, czyli tak zwany duofiber, albo po polskiemu - skunks. Czy to się zmieniło - nie wiem, nie śledzę nowości tej firmy praktycznie wcale.
Wydaje mi się, że płaciłam za ten pędzel coś koło 55-60 rubli, niestety nie pamiętam dokładnie. Owszem, mogłam sprawić sobie pędzel z Rossmana, ale nie miałam o tych pędzlach najlepszego zdania, a o istnieniu takiej firmy jak Hakuro, wstyd się przyznać, ale nie miałam pojęcia. W tamtych czasach pędzel się raczej nie sprawdził, używałam podkładu w musie, więc prędzej bym łyżeczką wykopała linię metra, niż dobrze nałożyła kosmetyk na buzię.

Czas na przeprosiny przyszedł niedawno, kilka miesięcy temu, kiedy zaczęłam eksperymentować z makijażem i tego pędzla używałam do nakładania różu. No i wtedy się zaczął cyrk na kółkach. Niezależnie od tego, czym bym tego pędzla nie myła (olejki, mydło w płynie, szampony), gubi włosie mniej więcej w takiej ilości, jak mój kot futro. Jak by tego było mało - puszcza farbę. I to puszcza ją tak bardzo, że bez znaczenia, czy płuczę go pół minuty, czy pół godziny, cały czas wypływa z niego brunatno-szara woda, co możecie nawet zobaczyć na zdjęciach. Całkiem niedawno chciałam wziąć łajzę na przetrzymanie, biorę go do ręki i mówię: 'albo ty, albo ja!' i płuczę minut pięć, dziesięć, dwadzieścia. Po pół godziny skapitulowałam, a woda cały czas była zabarwiona farbą. No i oczywiście włosie, choć powinno być białe, jest ciemne. Jakoś byłam to w stanie przeżyć, bo nie przeszkadzało mi to w jego codziennym używaniu, kiedy nakładałam nim produkty sypkie - puder, róż. Impreza rozkręciła się na całego, gdy zaczęłam go używać do nakładania podkładu. A właściwie zaczęłam próbować używać, bo chuj bombki strzelił, choinki nie będzie.

Mam taki głupi nawyk, że nim użyję pędzla, spryskuję go odrobiną wody. Jeśli zrobię tak z szanownym skunksem, wtedy mam na twarzy smugi od farby. I wyglądam, jakbym próbowała konturować twarz pastą do butów. Nigdy nie zgadniecie, co się dzieje, gdy próbuję nakładać podkład suchym pędzlem - dokładnie to samo. Pędzel puszcza farbę pod wpływem podkładu. Zajebiście, co?

Już pomijam, ze podczas malowania wyglądam, jakbym się tuliła do kota, tak bardzo gubi on włosie. Włosie przyklejało się do podkładu i musiałam ściągać je pęsetą.

Trudno i darmo - nie jestem w stanie dalej go używać. Nie mogę oddać go do reklamacji, bo przecież od dawna nie mam już paragonu. Skończy się pewnie na tym, że go wyrzucę, albo będę używać tylko do różu.

Być może trafiłam na zły egzemplarz, ale szczerze? Wątpię. Zasięgnęłam języka i to raczej szanowny producent robi sobie jaja.
A, czy już mówiłam, że w tej chwili ten pędzel kosztuje 75 złotych?

Tak, teraz jest moment na to, by zacząć się śmiać.

Zdjęcia (od lewej do prawej):
1, Brudny pędzel.
2. Tak powinien wyglądać pędzel po umyciu. Mydło usunęło farbę, która wróci, gdy zacznę go płukać.
3-4. Piękne, bure włosie.
5. Tak wygląda woda, która wypływa z pędzla. Serio.
6. A tak wygląda mydełko.



Podkład wygładzający Art Scenic Eveline

Dziś nie było w planach tekstu. Miałam się lenić, odpoczywać po całkiem aktywnym dniu. Biorąc jednak pod uwagę wydarzenia ostatnich minut,mój stan przedzawałowy, nie byłabym sobą, gdybym nie odpowiedziała kilkoma zdaniami.

Ale ostrzegam: będą przekleństwa. Dużo.

Polazłam dziś do Geesu, bo czasem lubię tak sobie pójść, zobaczyć, czy jakieś ciekawe nowości się nie pojawiły, zawsze to dobrze wiedzieć, co w kosmetykach piszczy, ręka na pulsie musi być. Potruptałam do Hebe, tam moje ślipia skierowały się do szafy Eveline Cosmetics. Właściwie nie miałam nic wcześniej z tej firmy (poza odżywko-bazą do rzęs. Jako baza pod tusz - może być, jako odżywka - o kant dupy to potłuc), każda okazja jest dobra, by kupić sobie coś nowego. Moją uwagę zwrócił podkład Art Scenic. Miał kryć (producent obiecuje pełne krycie), wygładzać i być jeszcze długotrwały. Myślę sobie: może tania wersja podkładu Estee Lauder? Kolor najaśniejszy - 10 Ivory/Kość Słoniowa. Nie ma testerów, no ale skoro kość słoniowa to musi być jasny, nie? Wzięłam. Teraz wiem, że w tamtym momencie powinnam była pierdolnąć się w łeb.

Wróciłam do chałupy i jak to ja - czym prędzej zmywam makijaż, bo już, zaraz, teraz, natychmiast chcę wypróbować nowy nabytek.
Wycisnęłam na dłoń dwie porcje podkładu i myślę: łoł, może być zabawa. Nałożyłam na buzię, patrzę w lustro i właściwie ślipiom nie wierzę. Buzię mam ciemno pomarańczową. Patrzę jeszcze raz na opakowanie, może mi się pojebało i wzięłam ciemniejszy kolor, no ale nie! Jak byk: KOŚĆ SŁO-NIO-WA! I w tym momencie trafił mnie szlag.

Drogie Eveline, zamiast wypierdolić dziewiętnaście złotych na Wasz badziewny kosmetyk, mogłam kupić krem, z którego byłabym milion razy bardziej zadowolona.

Drogie Eveline, robicie w chuja swoje klientki, bo choćby skały srały, tak nie wygląda kość słoniowa. Proponuję zwolni tego, kto odpowiedzialny jest za kolorystykę Waszych kosmetyków, bo to ewidentny daltonista, a ja wolę się nie zastanawiać, jak wyglądają inne kolory. Czy nie zastanawia Was niska sprzedaż Waszych podkładów?

Drogie Eveline, choćbym chciała używać tego podkładu, to się kurwa nie da. Ten kolor jest tak pomarańczowy i sztuczny, że nawet po zmieszaniu z białym podkładem, zostaną pomarańczowe tony. Cała buteleczka nadaje się w tym momencie do wypierdolenia do kosza. Oszukaliście mnie i inne dziewczyny, które wydały pieniądze na Wasze dzieło. Dzieło zupełnie nie nadające się do użytku. Następnym razem, gdy wpadnę na pomysł, by kupić coś od Was, uderzę się w głowę cegłą, przysięgam.

Moje zaufanie do Waszej marki w tym momencie wynosi zero absolutne. Nie potraficie nazwać koloru podkładu, jaką mam mieć pewność, że na innych rzeczach się znacie?

Drogie Eveline, najlepiej oddajcie mi pieniądze, bo wyprodukowany przez Was kosmetyk nie spełnia obietnic producenta, co równocześnie znaczy, że towar jest niezgodny z umową.

Jakby kto nie wierzył w moje słowa - zdjęcia zrobione zaraz po aplikacji podkładu. Dla porównania - podkład Catrice w kolorze 010.

Drogie Eveline, popatrzcie na zdjęcia, może nauczycie się, jak powinny wyglądać jasne podkłady.

Czy mi ulżyło?

Ani trochę.
Ktoś zrobił mnie w chuja, a ja nawet nie mogę nic na to poradzić. Producent osiągnął cel, bo sprzedał produkt, z dziadostwem ja muszę się męczyć. Nie tak to powinno wyglądać.


Estee Lauder Double Wear Stay in Place Makeup

Dziś kolejny raz przekroczyłam makijażowy Rubikon (pierwszy raz był, gdy kupiłam Revlon CS), bo pierwszy raz mam na twarzy podład Estee Lauder Polska Double Wear. Nie, nie kupiłam nowego podkładu, ale dokopałam się do próbki, którą kiedyś podarowano mi łaskawie w jakiejś perfumerii.

Kolor oczywiście pasuje mi, jak świni siodło i mam w tej chwili uroczą pomarańczową maskę na twarzy. Nie chciałam rozjaśniać próbki białą farbą, by to w żaden sposób nie wpłynęło na właściwości kosmetyku.

Już jakoś tak mam, że na temat tych różnych znanych mazideł mam we łbie urojone jakieś wyobrażenia, które są raczej mniej niż bardziej zgadne z prawdą. Myślałam, że DW będzie bardzo, ale to bardzo gęsty i okropnie tępy podczas nakładania, a tu się okazuje, że konsystencja jest taka sama, jak makowe Studio Fix i całkiem przyjemnie się go nakłada. Ale na tym chyba koniec podobieństw.

Zdumiewające jest, jak DW dobrze kryje. Właściwie takiego krycia spodziewałam się, gdy czytałam o tym, jakim to betonem jest podkład Revlonu. Co z tego, że mój ryj jet teraz pomarańczowy, najważniejsze, że wszystko, dosłownie wszystko mam zakryte. Po nałożeniu podkładu nawet nie łypnęłam w stronę korektora. Gdybym chciała uzyskać takie samo krycie 'kolorstejem' (albo wspomnianym podkładem z MAC), w tej chwili miałabym na sobie 5 mm podkładu, każde podrapanie się po nosie, kończyłoby się zrobieniem dziury, do tego miałabym dziwne wrażenie, że jakoś tak tego wszystkiego mam bardzo dużo na twarzy. A tak mam cieniutką warstwę, której teraz właściwie nie czuję i jest mi o wiele bardziej komfortowo, niż z RCS.

DW nałożyłam moją nową-starą miłością - skunksem, który ładnie wytłumił mi ten podkład i wcale nie wyglądam, jakbym miała na buzi szpachlę. Przeprowadziłam nawet eksperyment, podczas którego usłyszałam, że wyglądam, jakbym niczego na buzi nie miała. Powiedzieć, że nic na niej nie mam, to jednak trochę przesadzić, ale szczerze? Kapnie się tylko ten kto ma wprawne oko, albo dobrze się na makijażu zna. Podkład tak mocno zasechł, tak scalił się z moją skórą, że cały czas widać jej naturalną strukturę i pory.

Wracając do zasychania - kilkanaście sekund po jego nałożeniu czułam spore ściągnięcie, zwłaszcza w okolicy policzków, i widziałam w lustrze, że mam podkreślone zmarszczki na czole (chyba czas na botoks). Po jakiejś godzinie od aplikacji, kiedy skóra wydzieliła już sebum, wrażenie i uczucie przesuszenia minęło. Co najciekawsze - podkład zrobił się totalnie suchy i całkowicie matowy, zastanawiałam się nawet, czy powinnam pudrować buzie, wygrał zdrowy rozsądek i przypudrowałam.

Jak wszyscy wiemy, moja twarz potrafi się zamienić w dyskotekową kulę, więc mi mat nie przeszkadza, choć zaprawdę powiadam Wam, mało jeszcze wiem o świecie, albowiem tak totalnego matu, nigdym nie widziała.

Podkład mam na buzi już jakieś trzy godziny i choć przypudrowałam go delikatnie StayMatte, nie potrzebuje żadnych poprawek, co więcej - ja go nawet nie czuję.. Nawet w miejscu, w którym noski od okularów dotykają skóry, dziad cały czas siedzi na miejscu.

Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, myślałam sobie, że to tylko taki eksperyment, że przecież go nie kupię, bo mam jeszcze tyle ich do wykończenia, a teraz nie jestem tego już taka pewna. Podoba mi się to, co zrobił z moją skórą. Że jest matowa, a wszystkie przebarwienia są ukryte. Pewnie nie wyglądałoby to tak dobrze, gdybym DW nałożyła czymś innym (choćby flattopem), no i powinnam była nałożyć lepszy krem nawilżający. Jest bardziej naturalnie, niż myślałam, że będzie i nie tak nieprzyjemnie, jak się spodziewałam, choć oczywiście nie jest bez wad. Pewnie rozważę ten podkład prędzej, lub później, jeśli tylko znajdę odpowiedni dla siebie kolor, bo znów babrać się z rozjaśnianiem, to ja nie mam ochoty.



Chujowe rozkminy


Od dwóch dni, niczym opętana, przeglądam wszystkie swoje zbiory buraczane, a głowa jak naturalnie jest pusta, tak¬ nic się nie zmienia, zero inspiracji. No bo choroba chorobą, katafalk katafalkiem, ale jakiś tekst musi się pojawić, bo przecież nie będzie nikt czekał wiecznie . Jeszcze nie daj borze gdzieś sobie pójdziecie i wtedy już zupełnie zapłacz ę się na śmierć. Jakby tego było mało, rozwala mi się właśnie klawiatura od laptopa, połowa liter nie wchodzi – muszę je dopisywać klawiaturą ekranową, dzięki partii za ten wynalazek!

Dzisiejszy tekst będzie więc bez konkretnego przesłania, powiedzmy (na wyrost ofc) felieton, może strumień świadomości debila. Tematyka oczywiście kosmetyczna.

Let’s get started!

Od jakiegoś miesiąca smaruję rzęsiory dorzęsowym dopalaczem. Nie jest to jednak RevitaLash czy też 4 Long Lashes, a Lash Revive firmy Sculptfacebody. W pierwszej chwili chciałam się połakomić na odżywkę z czwórką w nazwie (promo w SP robi swoje), ale mój zdrowy rozsądek, który czasem niezbyt głośno się odzywa, dał o sobie znać. Wolałabym, by mi rzęsa w środku oka raczej nie urosła, dlatego w końcu po 4LL nie polazłam. Moja odżywka nie zawiera bimatoprostu, a biotinoyl tripeptide-1 – środek o (podobno) potencjalnie mniejszej szkodliwości i mniejszych skutkach ubocznych. Nie wiem, czy tak faktycznie jest. Dziś przez jakieś 1,5 godziny próbowałam dokopać się do sensownych, sprawdzonych informacji, niestety nie znalazłam niczego, co mogłoby zostać potratowane jako źródło. Nie mam problemu z tym, że lek na jaskrę powoduje porost rzęs, nie wywołuje to u mnie jakiegoś wielkiego zgorszenia, bo to przecież nie pierwszy taki przypadek w medycynie. Leki na padaczkę mają także zastosowanie w leczeniu depresji (nikt nie wie, dlaczego pomagają), leki antydepresyjne działają przeciwbólowo. Fanaberia długich rzęs nie jest jednak tym samym, co leczenie poważnych chorób i gdyby tylko jakieś skutki uboczne u mnie wystąpiły, rzuciłabym tę odżywkę w pizdu. W tej chwili używam Aktywne Serum do Rzęs L’biotica (kupiłam je wcześniej i chcę zużyć. Już po samym tym serum zauważyłam, że pojawiło się kilka nowych, małych rzęsiątek) razem z tą odżywką. Skutków ubocznych u nas niet, rzęs się trochę namnożyło, są zauważalnie dłuższe. Co będzie dalej – obaczym.

Udało mi się dorwać do antypryszczowych nalepek, które zachwalała Hania Knopińska. Pani w Doglasie mówiła, że zaraz po opublikowaniu filmiku ze dwieście osób wpadło o nie zapytać do salonu i od tego momentu są wykupywane na pniu. O ile same naklejki na nos (ja mam: 'Pure White Nose Patch', 'Silki and Clear Nose Strip' - te drugie są z aktywnym węglem, oba firmy Cettua) nic szczególnego nie robią, bo działają jak każdy, nawet dużo tańszy plaster do tego przeznaczony to warte choćby wypróbowania są te na pryszcze (dokładna nazwa 'Trobule Clear Patch with Tea Tree Oil and Salicylid Acid'. Z tyłu opakowania podane tylko:Paski oczyszczające na krosty, 48 szt. Ten sam producent) Naklejałam je zarówno na te miejsca, w których pozostały postpryszczowe kratery, jak i tam, gdzie góry pryszczowe się dopiero wypiętrzały. Najlepiej przykleić je na noc, zdjąć rano. Używałam już kilku rodzajów takich naklejek i do tej pory żadne nie trzymały się skóry tak mocno, większość odklejała się podczas snu i było z tym więcej pierdolenia, niż pożytku. A tu jak dziada przykleję, to dziad siedzi. Drapię się po łbie, bo próbuję jakoś sensownie ubrać w słowa to, co dzieje się z pryszczem, kiedy podtruwany jest taką naklejką. Zdecydowanie zmniejszają się podskórne gule, czasem zupełnie znikają. Najlepsze jest to, co dzieje się z kraterami – substancje zawarte w naklejce sprawiają, że taki rozdrapany pryszcz dojrzewa i wyłazi na wierzch wszystko to, czego nie udało się wycisnąć. To nie znaczy, że wypłynie jakaś biała, czy ropna maź. Wszystko, co w pryszczu najgorsze pojawi się pod skórą i będzie to można albo wycisnąć (wszyscy wiemy, że wyciskanie to zło), albo dalej atakować napalmem.

Wzięłam sobie do serca Wasze uwagi odnośnie moich brwi i kiedy znów usiadłam, żeby sobie coś na oku wykombinować, postanowiłam, że tym razem się bardzo przyłożę i będę miała brwi piękne, zgrabne i powabne. Namęczyłam się z tym sporo, bo nie jestem zwolenniczką ani kredki, ani cieni do brwi i mówiąc szczerze nie byłam zachwycona efektem. Idealnie wyrysowane brwi mimo wszystko do mnie nie pasują. Nie pasują, bo wyglądam wtedy, jakbym je ukradła z innej twarzy, albo jakbym je sobie (Przecież dokładnie to zrobiłam!) dorysowała. Niezależnie od tego, jakie kto ma brwi, poprawianie ich, by były idealne tak, że aż za bardzo, to dla mnie zdecydowanie za dużo. (Żeby nie było – każdy robi, co mu się podoba, to tylko makijaż, to się zmywa, nie ma co się spinać.) Takie jest moje zdanie, nie lubię szablonów, a już tak zwane ‘instagram brows’ powinny być nielegalne. Być może są osoby, które lubią takie brwi, ja jestem z tych, którzy wolą brwi liche, cienkie, bardzo jasne, ale naturalne, niż mocno, idealnie wyrysowane.

Trochę mam depresję, bo kończy mi się moja ulubiona maseczka i nigdzie nie mogę jej dostać. Radziła sobie z moimi pryszczami jak napalm. To chyba najlepsza maseczka jaką miałam, zaraz obok takich rozgrzewających z Douglasa. Dla mojej skóry lepsza nawet niż maseczki robione na bazie świeżej glinki.

Skoro już przy maseczkach jesteśmy, właśnie testuję kosmetyki Herborist. To jakaś chińska firma (czego niestety nie wiedziałam podczas robienia zakupów), w życiu o niej wcześniej nie słyszałam, dorwałam ich travel kit, w którym jest między innymi zestaw maseczek (biała i czarna, że niby yin i yang) , z których może nawet byłby nowy ulubieniec, gdyby nie producent, no i dwa użycia to jeszcze za mało, by cokolwiek wyrokować. W zetawie jest też krem do lic (nie używałam jeszcze) i krem pod oczy, który bardzo ładnie nawilża i wchłania się szybciej, niż struś Pędziwiatr ucieka przed Kojotem.

Od kilku dni wyłażę ze swojej strefy komfortu i testuję swoje nowe dziecko – paletkę cieni. Pojęcia nie miałam, że kiedykolwiek będę się dobrze czuć z pomarańczowym cieniem na powiekach. Jak to się na stare lata może człowiekowi odmienić. Wcześniej intensywne, mocne kolory kojarzyły mi się z paniami z mięsnego i latami osiemdziesiątymi. Poza tym nie sądziłam, że mogę wyglądać w takiej kolorystyce dobrze, a wyszło na to, że oczy mam jeszcze ciemniejsze. Okazało się, że ani mnie dzieci na ulicy nie wytykają, ani nikt na mój widok nie krzyczy i nie ucieka.

A co do cieni – właśnie odkryłam , że w Internetach jest coś takiego jak paleta Naked 4, prawie się zakrztusiłam Colą widząc to cudo. Ło kurwa! Jak się głębiej poszuka, to i piątkę się znajdzie. 
 
 

Wielkie Nadzieje cz. I, podkład Revlon CS dla cery tłustej, kolor 180 buff

Wymyśliłam sobie, że raz na jakiś czas pojawiać będą się teksty o kosmetykach, które mnie rozczarowały. Mogłabym uprościć, napisać standardową recenzję, zjebać zawartość buteleczki jak psa, ale w tym przypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana. Nie są to takie zwykłe kosmetyki, a produkty, które większości przypadły do gustu, które często są określane mianem kultowych i rozchodzą się na pniu, gdy tylko trafiają do sklepów. Ja jednak czuję się nimi w jakiś sposób rozczarowana. Nie zawsze dlatego, że jest to produkt na wskroś zły i beznadziejny, czasem bywa też tak, że nie odpowiada mi konkretna właściwość danej rzeczy i ta właściwość wg mnie sprawia, że na miano kultowego, ten konkretny kosmetyk nie zasługuje.

Skąd nazwa cyklu? Kupno każdej z tych rzeczy wiązało się z moimi gigantycznymi oczekiwaniami, miałam wielką nadzieję, że ten jeden konkretny kosmetyk w jakiś sposób odmieni mój makijaż. Marzyłam o jakiejś konkretnej rzeczy od wielu miesięcy, a kiedy już miałam ją w dłoniach – żałowałam każdej, wydanej na nią złotówki. Dokładnie jak bohaterowie powieści Dickensa** - bo to od niego zgapiłam ten tytuł - bardzo, ale to bardzo się rozczarowałam.

Nie wiem, ile pozycji będzie miał ten cykl – jak na razie mam pomysł jeszcze na dwa, może trzy teksty, być może pojawią się też nowe pozycje, bo przecież cały czas testuję nowe rzeczy. Jak będzie - zobaczymy.

Zaczynajmy!

Część Pierwsza – dlaczego nie polubiłam Revlon ColorStay*?

Na ten podkład czaiłam się dobrych kilka miesięcy. Ilem to ja się o nim naczytałam. Jak to kryje, jak wspaniale się utrzymuje, jak to dobrze wygląda.

Nigdy jednak nie było mi po drodze, by zamówić go przez internet, ceny sklepów stacjonarnych skutecznie mnie odstraszały. Okazja nadarzyła się podczas jakiejś gigantycznej promocji w Hebe, dorwałam go wtedy za jakieś trzydzieści rubli. Doskonale pamiętam, jaka byłam nim podekscytowana – spodziewałam się cudu na kiju. No może nie na kiju, ale w szklanej buteleczce. Kupiłam, użyłam kilkanaście razy im więcej go używałam, tym bardziej zawiedziona byłam:

1. Wcale nie kryje tak dobrze, jak wszyscy mówią. Żeby zakryć to, co miałam do zakrycia, potrzeba było nałożyć jakieś trzy warstwy , a i tak co nieco przebijało.

2. Nałożenie trzech warstw było równoznaczne ze zrobiłam sobie na twarzy niezłą maskę. Musiałam się pilnować, żeby się nie daj buk, się nie podrapać po nosie, bo dziura w makijażu gotowa i niczym nie dało się takiej dziury zakamuflować, ani rozetrzeć.

3. Na mojej skórze, dziad ciemnieje. Bez znaczenia, jaki nakładałam krem, jakim utrwalałam pudrem. Podczas nakładania – kolor pasuje idealnie, kilka godzin później – buzię mam nienaturalnie żółtą. Widać z moją skórą ten podkład się nie lubią.

4. Nie jest jakiś wybitnie długotrwały. Spodziewałam się trwałości na poziomie Studio Fix. Dostałam za to coś raczej średniego, co powinnam poprawiać co jakieś 2-3 godziny.

Moim zdaniem nie jest to dobry podkład, bo robi więcej szkody niż pożytku. Jeśli pracuje się z nim zbyt wolno, może smużyć i wyglądać bardzo źle. Niech Was ręka boska broni, nakładać go bez kremu.

Pierwszy raz zdarzyło mi się, bym wykończyła podkład w jakieś trzy miesiące. No ale czemu tu się dziwić? Nie ma pompki, na łapę wypływa tyle kosmetyku, że obmalowałabym pięć osób, do tego i opakowanie i wszystko na około upierdolone podkładem.
Wiem, że ten podkład ma swoich zwolenników i całkowicie to rozumiem – każdemu podług potrzeb.

Więcej się z nim umordowałam (nie raz wyglądał tak źle, że musiałam zmywać całą buzię i nakładać makijaż od początku), niż to wszystko warte. Były dni, że wyglądał pięknie, ale były też dni, że wyglądał tak źle, jak źle tylko może wyglądać podkład – ważył się, wchodził w zmarszczki, wyglądał bardzo, ale to bardzo źle jakieś dziewięć godzin od nałożenia. Nie raz przeglądałam się w windzie, gdy wychodziłam z pracy i byłam załamana tym, co mam na buzi. A najbardziej przeszkadzało mi to, że gdybym podrapała po nosie choćby zaraz po jego nałożeniu, zrobiłaby mi się w tym miejscu dziura.

Jeśli jesteście z niego zadowolone – świetnie, ale według mnie są lżejsze w konsystencji i lepiej wyglądające na skórze podkłady. A tym bardziej odradzam ten kosmetyk młodym dziewczynom, które szukają czegoś, co zakryje przebarwienia. Uwierzcie, możecie nie wyglądać w nim zbyt dobrze.

*Używałam RCS dla skóry mieszanej i tłustej, kolor 150 Buff. Była to już nowa wersja, nigdy nie miałam do czynienia z wersją starą.

** Gwoli ścisłości – nie uważam, że tragedie życiowe można porównać do rozczarowania po wypróbowaniu kosmetyku.


Serum Skin Perfection L'Oreal


Do napisania tekstu o serum SkinPerfection od L’Oréal Paris Polska, zbierałam się już od jakiegoś czasu.

Kosmetyk dorwałam w Rossmanie podczas kwietniowej promocji na kolorówkę. Chwilę wcześniej cała seria SkinPerfection weszła do sprzedaży, więc szkoda było nie wziąć choć jednej rzeczy, a tak, na spróbowanie. Seria składa się z kremu do twarzy, tego serum i kremu BB, który dostępny jest w dwóch kolorach.

Pamiętam, że miałam jeszcze w koszyku krem BB, ale nie było nigdzie testera, więc bałam się ryzykować, bo jak wiadomo producenci kosmetyków inaczej rozumieją kolory, niż zwykły człowiek.

W kwestiach technicznych: za 29,99 pln (w Rossman taka jest cena każdego kosmetyku w tej linii) kupujemy 30 ml produktu, ważne 12 miesięcy od momentu pierwszego użycia. Ktoś się chyba do tych kosmetyków przyłożył, przynajmniej wizualnie. Opakowanie jest całkiem miłe dla oka, szklane, dość ciężkie, wygląda na sporo droższe, niż jest w rzeczywistości. Tak mi się teraz nasunęło, że przypomina trochę kosmetyki Shiseido Poland. Łaskawie dostajemy pompkę, która wyciska niewielką ilość delikatnie różowego w zabarwieniu. lekkiego, pachnącego kosmetyku.

I właśnie o ten zapach mi się rozchodzi. Jest on na tyle sztuczny, tak bardzo chemiczny, dziwnie nieokreślony, a równocześnie tak mocny, że nie jestem w stanie tego serum używać. Próbowałam ten zapach zignorować - nie udało mi się, nie jestem w stanie. Krem, który obecnie używam pod makijaż też pachnie specyficznie, jednak zapach się szybko ulatnia, a kiedy używam 'idealnej skóry' mam wrażenie, że on zostaje, nie znika, a za to oblepia moją twarz. O tym, że zawsze myślałam, że mam mocny węch (ta, jasne, alku w AffiniMAT nie wyczułaś!) już wspominałam, ale pierwszy raz zdarza się sytuacja, że zapach kosmetyku powoduje u mnie nudności. Siedzę właśnie na swoim łóżku, wycisnęłam jedną porcję mazidła na grzbiet dłoni i stukam ten tekst - w chwili kiedy wiatrak zawieje tak, że ten zapach dochodzi do moich nozdrzy, mam ochotę biec do łazienki i straszyć kibel.

Mieszane uczucia mam też odnośnie działania tego specyfiku. Wiem, że nie zużyłam całego opakowania, ale skoro wpakowałam sobie na twarz połowę, to jakieś zmiany powinnam widzieć, prawda? Producent, jak to producent - obiecuje wiele. Pomijam już brak zwężonych porów, nawilżenie na raczej normalnym, takim jak zwykle poziomie, bo najbardziej zależało mi na redukcji zaczerwienień.

Któregoś dnia oświeciło mnie i postanowiłam do swojej ekstremalnie zapryszczonej, jak by to powiedziała moja Babcia - kostropatej (wtedy jeszcze) skóry podejść dwutorowo - antytrądzikowo i łagodząco, uspokajająco. Obmyśliłam sobie, że skoro pryszcze są czerwone, to powinnam używać też czegoś, co zminimalizuje czerwoność (już taka moja polska natura, że za czerwonymi nie przepadam. ;p ), a co za tym idzie - zmniejszy widoczność pryszczy.

Serum ma łagodzić zaczerwienienia w miesiąc, ja niczego takiego u siebie nie zauważyłam. Smarowałam nim buzię przez miesiąc właśnie, bo gdyby okazało się, że jednak działa, kupiłabym klamerkę na nos i jakoś się przemogła. Nie wiem, czy brak jakiejkolwiek, żadnej zmiany wynikał z mojego zbyt krótkiego stosowania? Może powinnam była używać pozostałych produktów z serii? Jeśli pachną tak samo - paw dwa razy dziennie murowany, przysięgam. Z drugiej strony - nikt mi nie wmówi, że do walki z zaczerwieniami potrzeba miesięcy. Matko z córką, to przecież nie są blizny, które trzeba powoli wybielać. Na swoim przykładzie jestem w stanie stwierdzić, że są specyfiki, które działają w kilka godzin.

Różowa, całkiem ładna buteleczka, zalega w mojej szufladzie, bo jakoś szkoda mi się jej pozbyć. Nauczyłam się tego, że kosmetyki się zużywa, a nie wyrzuca. Staram się zużywać także te, które mi średnio odpowiadają, ale z tym zwyczajnie nie dam rady. Niech sobie leży do kwietnia, pierwszego maja, z największą przyjemnością się jej pozbędę.

Napiszcie mi proszę, czy Wy też macie kosmetyki, których nie możecie używać, bo ich konstencja /zapach Was odrzucają?

Czy używaliście kosmetyków z tej serii? Jakie są Wasze odczucia?

Ps. Nie zapomnijcie, proszę, o polubieniu tekstu, jeśli Wam się spodobał.

Przegląd korektorów do twarzy


Ujebana po łokcie (dosłownie!) zaczynam skrobać o korektorach,

Zacznijmy może od tego, że nie spotkałam jeszcze na swojej drodze korektora, który zakryje wszystko. Może dlatego, że nie miałam w łapach Full Cover z MFE, może dlatego, że takiego korektora nie ma. Nie wiem, jak robią to dziewczyny na YT, że mają wszystkie niedoskonałości tak ładnie pozakrywane. Ja tak nie potrafię. U mnie zawsze jest coś, co przebija (na szczęście jest coraz mniej do zakrywania), jeszcze nigdy nie osiągnęłam efektu totalnie gładkiej twarzy. Zauważyłam też, że o wiele lepiej się czuję w makijażu, jeśli nie jest to jakaś gigantyczna warstwa. No i moja skóra paradoksalnie - lepiej wygląda. Nic się nie rozwarstwia, nic się nie ściera. nic się nie ciastkuje.

Metod na nakładanie korektorów też jest dużo. Nie mam ochoty pierdolić tez w rodzaju tych niezwykle odkrywczych, że inaczej nakłada się korektor pod oczy, a inaczej na niedoskonałości. To wiemy wszyscy, nie jesteśmy debilami.

Jeśli chcę zakryć niedoskonałości, dla mnie najlepszą metodą jest położenie korektora POD podkład. Mam ślipia, to wiem, co trzeba będzie zakryć. Znam krycie podkładu, więc jestem w stanie, pi razy drzwi, określić, z którymi miejscami na moich licach on sobie nie poradzi.

Dlaczego lubię tę metodę? Bo po nałożeniu najpierw korektora, a na to podkładu, mam ładnie wyrównany koloryt skóry i nie muszę się martwić, że te produkty nie zgrywają mi się kolorystycznie. Bo w ten sposób korektor jest bardziej trwały - trzyma się tak długo, jak długo jest podkład, nic nie zaczyna przebijać w ciągu dnia. Bo jeśli mam podkład długotrwały i wodoodporny, to równocześnie długotrwałym i wodoodpornym staje się korektor. Bo jeśli podoba mi się wykończenie podkładu, korektor go nie psuje. Taka kolejność zwyczajnie spisuje się u mnie lepiej. Jestem przekonana, że u każdej z dziewczyn, która do zakrycia ma coś więcej, niż trzy krostki przedokresowe, to da zdecydowanie lepszy efekt. A poza tym uważam, że makijaż wygląda lepiej, jeśli tam, gdzie nie trzeba dużego krycia, podkład jest leciutki i nie tworzy maski.

A przechodząc już do prezentacji korektorowej ramówki:

1. Rimmel London Lasting Finish, kolor 010 - PORCELAIN, 6 g produktu, ważny przez 24 miesiące od otwarcia, cena 27,99 PLN

Najjaśniejszy z kremowych korektorów, z którymi miałam do czynienia. Jego kolor jest bardzo naturalny, ma ładny, żółty pod-ton. Jeśli jakies bladolice dziewoje poszukują korektora o takiej konsystencji - polecam mu się przyjrzeć. Wg producenta nadaje się także do tuszowania cieni pod oczami, ale nigdy z tym nie eksperymentowałam, wydaje mi się zdecydowanie za ciężki na tę okolicę. Kładę go na podkład i pod podkład, tyle, że muszę uważać z ilością, bo jeśli przesadzę, to wygląda brzydko. Muszę go porządnie przypudrowywać, ma tendencje do zbierania się w załamaniach mojej skóry (np tam, gdzie podczas uśmiechu robią mi się dołeczki.) Wydaje się być odrobinę lżejszy w konsystencji, bardziej 'tłusty' pod palcami, niż kamuflaż z Catrice. Nie wysycha, nie zastyga, nie zmienia koloru.

2. CATRICE cosmetics Camuflage Cream - Kamuflaż w kremie , kolor 010 - IVORY, 3 g produktu, ważny przez 6 miesięcy od otwarcia, cena to około 13 złotych

Choć to najjaśniejszy spośród wszystkich kolorów (są aż dwa!!)
- moja mea culpa, odcienie są trzy, a nawet cztery, ale czwarty raczej niedostępny w internetach, nie ma go ani na Minti,, ani u LadyMakeup . Zasugerowałam się tym, że w Hebe i Naturze, które nawiedzam, widzialam tylko dwie opcje. Dziękuję Ani za zwrócenie uwagi! -
wcale nie jest taki bardzo jasny. Choć ewidentnie żółty, dla mnie jest to kolor bardzo sztuczny, nienaturalny. Praktycznie wcale nie używam tego korektora, jego kolor jest dla mnie o wiele za ciemny. Podobno są osoby, które stosują go pod oczy, ja raz spróbowałam, na szczęście tego dnia nie wychodziłam z domu.
Nie jestem w stanie powiedzieć, który z pierwszych dwóch korektorów jest bardziej napigmentowany, czy trwalszy. Dla mnie jest to ten sam przedział. Korektor numer jeden jest zdecydowanie jaśniejszy. Tak samo, jak poprzednik wymaga porządnego przypudrowania, ponieważ ze względu na swoją konsystencję, nie jest zastygający, ani nie zastyga. I też nie nadaje się do tego, by nakładać go w większej ilości.Podobno jest zamiennikiem korektora z MAC. Trudno mi to stwierdzić, nie miałam 'pierwowzoru'. Bladziochy lepiej niech trzymają się od niego z daleka.

3. INGLOT, Cream Concealer - Korektor w kremie, kolor 34 (najjaśniejszy), 10 ml produktu, kosmetyk ważny przez 12 miesięcy od otwarcia, cena 32 pln.

Obecnie dostępnych jest osiem wersji kolorystycznych (w tym biała i zielona), co ciekawe - niższe numery nie oznaczają wcale jaśniejszego koloru.
Dla mnie jest to bardziej napigmentowana i bardziej płynna wersja poprzednich kosmetyków. Nałożony w większej ilości (jak np. na ręce ) wydaje się być bardzo żółty, ale jeśli jest go na skórze niewiele, jego kolor jest bardziej naturalny. Łatwo się rozciera, dobrze kryje, tylko tak samo jak z tymi wcześniej - nie można z nim przesadzać. Da się go nałożyć bardzo cieniutką warstwą, co odważniejsi mogą próbować dołożyć drugą, ale więcej nie radzę, bo stanie się to samo, co przy poprzednikach korektorach - odetnie się, będzie wyglądał brzydko, może się też zważyć po kilku godzinach noszenia. Jest bardzo wydajny, już niewielka ilość wystarczy, by dobrze zakrył niedoskonałości. Przy nakładaniu lepiej go wklepać, niż rozsmarować, bo może robić smugi na podkładzie.

4. MAC Cosmetics, Pro Longwear Concealer, kolor NW 15 (najjaśniejszy), 9 ml produktu, ważny 6 miesięcy od otwarcia, cena 77 złotych.

Dostępny aż w czternastu wariantach kolorystycznych (po siedem dla tonu różowego i siedem dla żółtego) w internecie obrósł już mitem i legendą. Jedni go kochają, inni nienawidzą, a ja jestem z niego zadowolona, choć kupując go spodziewałam się czegoś, o większym kryciu. W tej chwili radzi on sobie bardzo dobrze z tym, co mam na twarzy, ale w czasach, kiedy miałam pod skórą wielkie, bolące gródki, które ani myślały zniknąć, miał problem, by poradzić sobie z wyrównaniem ich kolorytu (były czerwone, bardziej czerwone niż moskiewski plac). W tej chwili stosuję go pod podkład, spisuje się idealnie, podkład bardzo ładnie się w niego wtapia i coraz mniej już przebija na powierzchnię. Trzeba z nim pracować bardzo szybko, ponieważ zastyga, więc odpada robienie kropek i późniejsze rozcieranie. Dla osób, które mają do zakrycia pojedyncze niedoskonałości, może być bardzo wydajny, dla mnie jest mniej, bo nakładam go na oba policzki i żuchwę, wychodzi tego ze dwie porcje.Lubię jego konsystencję - jest taka podkładowa, bardzo szybko i przyjemnie nakłada się go miękką gąbeczką.Można go mieszać z podkładami, by uzyskać większe krycie.
Przez swoją formułę i konsystencję, krycie można stopniować, nie mam problemu z nałożeniem dwóch warstw, a na to jeszcze jednej warstwy podkładu. Co więcej - mimo takiej ilości, skóra nie wygląda źle. No nie jest to szczyt naturalności, ale obrzydliwa maska także nie jest.
Raz użyłam go pod oczy - zrobił mi taką skorupę, że miałam + 10 do wieku. Jako jedyny, spośród omawianych korektorów, ma pompkę, która też ma swoich przeciwników, bo podobno zbyt dużo produktu z niej wypływa. Niby miałam poczucie, że jestem z tego korektora bardzo niezadowolona, a gdy przeczytałam to, co tu napisałam, wyszło na to, że nie powiedziałam o nim złego słowa.

5. BELL HYPOAllergenic, Hypoalergiczny korektor rozświetlający pod oczy, kolor 01 (najjaśniejszy), 6,5 g produktu, ważne 6 miesięcy od otwarcia, cena ok 13 pln.

Na ręce ten kolor wygląda okropnie, bo z jasnego beżu stał się wściekle pomarańczowy dosłownie w kilka chwil. Na szczęście pod oczami nic się takiego nie stało. Użyłam go zaledwie kilka razy, bo wykańczam inne produkty, ten czeka na swoją kolej. Producent obiecuje spłycenie zmarszczek i pielęgnację skóry, jak na razie nic takiego nie zauważyłam. Nie daje on jakiegoś gigantycznego rozświetlenia, ale wygląda bardzo ładnie, kryje przyzwoicie. Porządny, normalny korektor, który dupy nie urywa, ale robi kawał porządnej, normalnej roboty. Nie wysusza skóry pod oczami, nie włazi w pory, ładnie się rozprowadza Jeśli ktoś lubi gigantyczne rozświetlenie pod oczami, może być zawiedziony. Dzięki temu, ze na twarzy wygląda tak naturalnie, może też pomóc w tuszowaniu niedoskonałości, bo nie zrobi białej plamki, a ładnie wtopi się w skórę.

6. KOBO Professional, Modeling Liluminator with Tens'up™, kolor 101 (najjaśniejszy), 7 ml produktu, na opakowaniu podana jest konkretna data ważności, cena 16,99.

Według słów producenta, jest to bardziej rozświetlacz do twarzy, niż korektor, choć on bardzo ładnie kryje i dobrze radzi sobie z ukrywaniem cieni pod oczami. Internet nazwał go zamiennikiem korektora HD z NYX. Ze względu na jego specyficzną, dość suchą konsystencję, nie przepadam za jego używaniem. Mimo tego, że zawsze używam nawilżającego kremu pod oczy, gdy używałam tego produktu, i tak była przesuszona. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy nieopatrznie nałożyłam pod oczy Pro Longwear. Kosmetyk zamienił się w skorupkę wyglądającą, jak siateczka zmarszczek, więc znów miałam dziesięć lat więcej.
Tego, że świetnie rozświetla okolicę pod oczami, nie można mu odmówić, ale to przecież nie tylko o to chodzi. Przez jego właściwości rozświetlające, nie nakładałam go na niedoskonałości, bo byłyby jeszcze bardziej podkreślone.

7. NYX Cosmetics Poland, HD CONCEALER, kolor CW01 - PORCELAIN (najjaśniejszy), 3 g produktu, ważny przez 6 miesięcy od otwarcia, cena około 30 zł (nie udało mi się dokładnie ustalić)

Kiedy już udało mi się kupić ten korektor (po recenzjach w internecie ten kolor jest takim białym krukiem), zdziwiłam się..., jego ciemnym, dziwnym, wręcz różowo-pomarańczowym kolorem. Byłam przekonana, że to jakiś inny porcelanowy kolor, albo przez pomyłkę wzięłam ciemniejszy.
U mnie nie ma aż tak widocznego efektu rozświetlenia (Kobo daje zdecydowanie mocniejszy efekt), czasem używam tego produktu także na niedoskonałości i dobrze się sprawdza, daje radę. Emotikon smile Bardzo lubię jego konsystencję - nie jest sucha, ale też nie włazi moje pory. Przypudrowany trzyma się cały dzień, nic nie wysusza, nie tworzą się na nim żadne zmarszczki, ani załamania. Bardzo ładnie odbija światło. Dostępnych jest bardzo wiele odcieni.

8. ASTOR Cosmetics, Perfecr Stay 24h + Perfect Skin Primer, kolor (najjaśniejszy), 6,5 ml produktu, ważny przez 24 m-c od pierwszego otwarcia, cena 30,99 PLN

Był to mój pierwszy korektor pod oczy, bo bardzo późno dowiedziałam się, że lepiej nie kłaść tam podkładu.
Bardzo ładnie rozświetla, choć nie jest kosmetykiem-betonem i wielkich sińców nie zakryje. Jest niesamowicie wydajny, obecne opakowanie mam od listopada 2014 i nie mogę go wykończyć, choć przez długi czas używałam go codziennie. Nadaje się także do zakrywania niedoskonałości. Na mojej skórze ma niestety skłonności do wchodzenia w pory (rozszerzone pory mam na policzkach, nie na skórze zaraz pod oczami) i wtedy zamiast równo rozłożonego korektora, mam jasne piegi). Na moje oko ma on różowy pod-ton, ale nie przeszkadza to w używaniu go. Uważam nawet, że jeśli do skóry pod oczami użyję korektora z różowym pod-tonem, jest ona jeszcze mocniej rozświetlona, bo ten korektor wydaje się jeszcze jaśniejszy, a nie mam tak wielkich sińców pod oczami, by różowy kolor w kosmetyku miał coś potęgować.

9. Lovely, Magic Pen, kolor nr 1 (najjaśniejszy), 2 ml produktu, na opakowaniu podana data ważności, cena 8,29.

Najtańszy i równocześnie najmniejszy pojemnością spośród wszystkich korektorów. Zamknięty w plastikowym opakowaniu z pędzelkiem. Nie używam go raczej, bo przeszkadza mi jego dziwny, chemiczny zapach. Pod oczami nie ciemnieje, ale dla mnie nie jest na tyle jasny, by nadawał się do rozświetlania tej części twarzy. Szału nie ma, bo czego tu się spodziewać za te kilka złotych? Jak dla mnie produkt mocno przeciętny, więcej go nie kupię. Rozprowadza się średnio, wygląda średnio, nie jest zbyt długotrwały. Dostępny jest jeszcze ciemniejszy kolor, oraz wersje neutralizujące - z tego, co pamiętam - różowa i zielona.

Prócz tych korektorów wyżej, miałam jeszcze:

1. Golden Rose, Liquid Concealer - korektor w pędzelku do twarzy, 2 g produktu, cena 15,90

Kupiłam pod wpływem Ewy, RLM, która porównała go do słynnego, kulowego rozświetlacza od YSL. Używałam go jako bazę pod cienie, był dla mnie zdecydowanie za ciemny, choć kupiłam kolor najjaśniejszy. Nie mam mu właściwie nic do zarzucenia, choć na moje oko za bardzo to on nie rozświetlał. Więcej go nie kupię.
Zerknęłam na stronę producenta. Nic dziwnego, że był dla mnie za ciemny. Numer cztery, który mi wciśnięto, bo: nie ma jaśniejszych!, okazał się kolorem prawie najciemniejszym. A pytałam kilka razy, nim podeszłam z nim do kasy. Dostępnych jest pięć kolorów.

2. L’Oréal Paris Polska, Lumi Magique, korektor rozświetlający, kolor light, 5 ml, cena 47,59

Przede wszystkim, nie kupujcie tego w sklepach stacjonarnych, bo zapłacicie, jak za zborze. Bardzo fajny produkt o niezbyt mocnym kryciu (ale coś tam jednak zakrywał) i zauważalnym, dość dużym rozświetleniu. Delikatna konsystencja, nie rolował się, nie wchodził w zmarchy, pory, ani inne takie. Niestety bardzo mało wydajny.

3. Wibo, Deluxe Brightener, ekskluzywny korektor rozświetlający, dostępna jedna wersja kolorystyczna, w opakowaniu 1,7 g produktu, podana jest dokładna data ważności, cena 14,59

Nie widziałam różnicy między tym korektorem, a tym z L'Oreal. No może poza ceną.
Bardzo ładnie wyglądał pod oczami, miał bardzo przyjemną konsystencję i bardzo delikatnie krył. Bardzo ładnie rozświetlał szczyty kości policzkowych.

Uff, wyszło tego całkiem sporo i zajęło mi to więcej czasu, niż myślałam, bo stukałam w klawiaturę dobre kilka godzin. Mam nadzieję, że takie korektorowe minikompendium przyda się Wam i że to moje dłubanie nie było tak całkiem bez sensu. Emotikon smile
Jeśli się przydało, nie zapomnijcie o łapce w górę, co? Wtedy będę wiedziała, że takie zestawienia faktycznie warto co jakiś czas wrzucać
 
 

Purederm, peeling drobnoziarnisty, wygładzający i rozświetlający

Moment temu skończył nam się ukochany peeling (po polskiemu to będzie zdzieradło) do lic z Soraya , więc wybraliśmy się na pielgrzymkę do Hebe, by zdobyć nową tubkę. Niestety nasz wzrok zbłądził i trafił na TO. Jak zwykle daliśmy się złapać na ckliwe słówka opisujące skład i niesamowite właściwości zdzieraka. Cena ta sama, co Soraya a pojemność dwadzieścia pięć gramów większa. No i wzięłam.

A jak już wróciłam do swej hacjendy, nadszedł moment pierwszej próby i wtedy zrozumiałam, że zostałam ukarana za zdradę. Kurwa mać, jak to się ciężko zmywa! Mogę wylać sobie na ryj dwa wiadra wody, a i tak po wytarciu buzi okaże się, że te pierdolone granulki gdzieś się przykleiły. Najpierw pomyślałam sobie: Łooo kurwa, chyba to tak wspaniale działa, że aż mi naskórek schodzi.

A później spojrzałam w lustro. Nie mogę powiedzieć, że to źle oczyszcza buzie. Jak na tak drobne granulki, radzi sobie całkiem nieźle. No ale to pierdolone spłukiwanie. Nie ma opcji, by umyć tym buzię nad umywalką. Nie da rady wtedy spłukać wszystkiego. Wczoraj przez jakieś pięć minut lałam sobie na łeb wodę pod prysznicem, a i tak na szyi ostały się jakieś farfocle.
Pojęcia nie mam jak to się dzieje. To tylko moje dywagacje, ale wygląda na to, że pod wpływem H2O zdzierające granulki jakby zmieniały swoją konsystencję, stają się miękie no i przyklejają się do mojej skóry.

Dziś płukałam buzię chyba sto lat, a podczas nakładania makijażu, czułam pod palcami resztki peelingu. A przysięgam, że gdy wyszłam z łazienki, dokładnie sprawdziłam to w lustrze!

Zastanawiam się, czy najskuteczniejszą metodą pozbycia się paskudztwa, nie będzie włożenie łba do kibla i kilkukrotne naciśnięcie spłuczki.

Mam nadzieję, że szybko uda mi się ten podły zdzierak wykończyć, inaczej zbankrutuję z powodu rachunków za wodę, albo dostanę nerwicy natręctw, bo ciągle będzie mi się wydawało, że mam to dziadostwo na twarzy.

Soraya, przepraszam, już więcej nie będę!!!!! ;(



Bare Escentiuals, Chusteczki do demakijażu I.D. Take Off

Tekst oczywiście miał być wcześniej, ale wyszło jak wyszło. Znów szukam usprawiedliwienia, tym razem nieopatrznie zresetowałam kartę pamięci aparatu, zdjęcia poszły się jebać. Uparłam się, że zrobię nowe fotki, ale cholera jasna, przekopałam całe moje zamczysko i nigdzie ich nie ma. No jak nic Babcia ma rację, diabeł ogonem przykrył. Chyba mam jakiś kieszonkowy inny wymiar przyczepiony do mieszkania, bo prócz chusteczek zginął mi jeszcze balsam do ust i jego to mi akurat szkoda.

No ale przechodząc do rzeczy.

Chusteczki do demakijażu Bare Minerals kupiłam za polskich złotych dwadzieścia. Dostałam je w warszawskim TK Maxx. Wsadziłam opakowanie do koszyka, bo raz, że tamtego dnia miałam ochotę coś sobie kupić, a nic właściwie nie było, dwa że byłam ciekawa, czy takie specjalne chusteczki do demakijażu są lepsze niż te, których ja używam (ja mam takie do ścierania niemowlęcych kup), trzy to trochę podziałała na mnie marka, a cztery to pomyślałam sobie, że jeśli się rozmyślę, to najwyżej oddam.

Jak widać, nie oddałam.

Podstawowym zadaniem takich chustek jest zmywanie makijażu. Próbowałam zrobić to różnymi metodami, ale choćby skały srały, a ja mordowałabym się piętnaście lat z jednym okiem, tarciem wyrwała sobie wszystkie rzęsy i podrażniła gałkę oczną - ni chuja, nie dało się.

I żeby nie było!

Ja wiem, że to się powinno przyłożyć i odczekać, bo specyfik musi zadziałać. Wiem, że jeśli się już trze skórę pod oczami to do wewnątrz, nigdy na zewnątrz, inaczej spotkają nas zmarszczki i inne potworności. Ja to wszystko wiem, tylko niestety to nie zadziałało, więc szukałam metod bardziej radykalnych.
Zdziwiło mnie, że po wyjęciu z opakowania chusteczka wcale nie jest mokra, a delikatnie wilgotna (tak, wilgoć była ledwo, ledwo wyczuwalna). Być może w którejś chwili były źle przechowywane, być może one już tak mają. Mało środka do demakijażu na chusteczce = kiepski demakijaż. I tyle.

Co mi po tym, że wydam równowartość paczki fajek i dwóch piw na coś, co ma mi usunąć tapetę z lic, skoro zużyję na jedno posiedzenie ćwierć paczki, a później poprawiam żelem do mycia twarzy albo płynem micelarnym?

Kiedy już uda mi się odszukać to dziadostwo, sprawdzę, czy nadaje się do mycia szyb, bo zapach mógłby to sugerować. Od razu po otwarciu opakowania uderzył mnie intensywny zapach płynu do mycia szyb.

Właściwie ta recenzja miała nie powstać, bo Bare Minerals dostępne jest tylko w Sephorach, a wśród dostępnego asortymentu, nie ma tych chustek. No ale z drugiej strony, sieć TK Maxx się rozrasta, prócz tego można je też dorwać na Truskawce.
Gdybyście kiedyś zastanawiały się nad ich kupnem – uczcie się na moich błędach.


Sephora Outrageous Curl, mascara do rzęs

Chujowa Redakcja właśnie posypuje łeb popiołem, bo tekst miał być kilka dni temu, a jest dopiero dziś.

My niestety jesteśmy trochę jak sojuz – robimy ambitne plany, ściskamy poślady, by się udało, a i tak kończy się jak zwykle. Tym razem nie możemy wziąć winy na siebie, bo to wszystko przez tego Morfeusza, który rzuca się na nas, jak szczerbaty na suchary i zupełnie nie daje spokoju.

Ostatnimi czasy mamy takie bublowe żniwa, czego nie tkniemy to jakoś rozczarowuje. Niby fajno, bo jest o czym pisać, ale jednak trochę szkoda rubli wywalonych w błoto. I żeby była jasność – żeby coś zasłużyło na wspaniałe określenie Chujowego Kosmetyku, musi przejść wszystkie testy pozytywnie. To znaczy negatywnie, czyli wszystkie podejścia muszą zostać zjebane. Próby są co najmniej trzy, bo jak mówili starożytni Rosjanie – do trzech razy sztuka. Tyle, że oni mieli na myśli raczej alk, a my mówimy o kosmetykach. Czasem próbujemy kilka dni pod rząd, czasem – tak było i tym razem – próbujemy kilka razy, robimy przerwę (nas też obowiązuje przecież jakieś BHP) i po jakimś czasie wracamy do eksperymentów.

Zauważyliśmy, że w tuszach do modne są teraz szczoteczki, które wyglądają jak maczuga z kolcami. Tylko mała maczuga, żeby się zmieściła do pojemnika z tuszem. I z plastiku. Gruby plastikowy kij zakończony małymi , sylikonowymi ni to igiełkami, ni to włoskami, ot, takim nie wiadomo czym, co ma tusz na rzęsiska nakładać. Ma taką mascarę i MAC Cosmetics, ma i Douglas Polska, ma też
Wibo Kosmetyki, no i ma Sephora Polska. I teraz właśnie, po jak zwykle zupełnie niepotrzebnym i przydługim wstępie, przechodzimy do naszego cudownego gagatka.

Nie byłabym sobą, gdybym nie wyciągnęła łap po kosmetyk podpisany jako ‘nowość’. Nazywa się toto Outrageous Curl, cokolwiek to znaczy. Kosztuje –w zależności od wariantu – 59 albo 45 polskich złotych. Wersja tańsza jest tym samym tuszem, ale w opcji ‘mini’ i ja właśnie takie cud(actw)o sobie sprawiłam. Szczoteczka – niezależnie od opcji – ma taką samą wielkość. Producent jak zwykle obiecuje cuda na kiju (chyba marketingowcy znów popłynęli). Nie będę kopiować tych obietnic, ale jeśli chcecie się pośmiać, polecam zerknąć na stronę kosmetyku.

Jakie jest moje zdanie na jego temat? Nie miałam jeszcze w rękach tak beznadziejnej mascary. To, co zrobiła z moimi rzęsami nadaje się na policję, a nie opisywanie na stronie internetowej, Już pomijam, że w tej małej wersji szczoteczkę się wyciąga, a nie odkręca, równocześnie wyciągając ogrom tuszu, więc miałam upierdoloną całą dłoń. Ale to, co się dzieje z rzęsami po nałożeniu jednej warstwy jest absolutnie niewybaczalne. Sklejone i pokryte taką ilością tuszu, że najlepiej wsadzić łeb pod kran i zmyć cały makijaż. Usuwanie tego płynem micelarnym, chusteczkami do demakijażu, olejkiem kokosowym jest zupełnie bez sensu i zajmuje lata świetlne. Skąd wiem? Ano przerabiałam to wszystko. Za pierwszym razem spieszyłam się do wyjścia, no bo kurwa, skąd mogłam wiedzieć, że to Armagedon zamknięty w pojemniczku na tusz?! Łudziłam się, że może coś jeszcze uda mi się uratować. Że delikatnie wyczeszę nadmiar (czyli jakieś pięć ton), albo zmyję tylko okolice oczu. Formuła tego paskudztwa jest tak beznadziejna, że rozmazuje się po całej twarzy. Nie wiem, jak to się dzieje, może to jakaś czarna magia, ale - choć starałam się być bardzo delikatna - tusz miałam nawet na brodzie. Za drugim i trzecim razem wcale nie było lepiej. Było jeszcze gorzej. Był nawet moment, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie oślepnę – odrobina czarnej mazi dostała się do moich oczu i piekło tak, jakby na pierwszym miejscu w składzie było NaCl. No i ostatnia atrakcja – zapach. Po jakichś dwóch tygodniach od otwarcia, tusz zaczyna walić zbuczałymi jajkami. Kwas siarkowy w składzie jak nic.

Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: jeśli ktoś będzie chciał podarować Wam ten tusz, albo – co gorsza – namawiać Was do jego zakupu – zdzielcie go przez łeb, raz a porządnie, albowiem bredzi i nie wie, co czyni.

Jeśli moje słowa do Was nie przemawiają - zerknijcie na zdjęcia. One mówią same za siebie.


Przegląd kolorów - paleta Cargo Cosmetics


Gdy tylko Jednoosobowa Chujowa Redakcja wróciła do domu z nauk muzycznych i buraczanego rekonesansu (a poza tym musieliśmy oddać jedne okulary), wzięliśmy się za robienie zdjęć cieniom z paletki CARGO Cosmetics. Próbki kolorów na ręce i pstryknięcie foty - pikuś. Schody zaczęły się, gdy trzeba było pstryknąć zdjęcia kolorom na oku. Niby mamy monitorek, który jest ruchomy, ale ten aparat waży chyba więcej, niż pięć kilo kartofli. Po wszystkich trudach i bojach, zasapani, jakbyśmy obili bolszewika, mieliśmy już zrobione zdjęcia wszystkich kolorów, trzeba było tylko usiąść do względnej obróbki.

Zasiadłam do komputerowej machiny, zgrywam zdjęcia i ślipiom nie wierzę - bo przecież jedno mam szklane. Na małym wyświetlaczu wszystko wyglądało zacnie, na dużym wyszło, że zdjęcia nie nadają się do użytku. Albo zdjęcie nieostre, a jeśli juz ostre - kolor na powiece właściwie niewidoczny.

Na pocieszenie mam dla Was porządne zdjęcia kolorów, ale tylko na własnej łapie. Zdjęcia w opcji bez lampy/ z lampą, w górnym rzędzie na gołą skórę. W rzędzie dolnym za bazę służył mi matujący podkład Catrice Polska.

Tak się namyślam, dumam i wzdycham, bo zbieram w pustym łbie, co można powiedzieć o całej palecie. Przede wszystkim wielki plus dla producenta za wykonanie części palety, w której znajdują się cienie z plastiku. Jeśli w tym miejscu coś się pobrudzi, wystarczy kawałek papieru i już jest czysto.Od zewnątrz i w części , gdzie znajduje się lusterko, jest wyklejona papierem, więc już tak łatwo z myciem nie będzie. Złapać to cacko jest bardzo miłą odmianą po tych wszystkich papierowo-kartonowych paletkach. Cieni jest 12, po 1,27 grama każdy, co daje całkiem sporą ilość kosmetyku do wykorzystania. Data ważności upływa po osiemnastu miesiącach od otwarcia. Ciekawe jest to, jak różnorodne wykończenia mają te cienie. Jedne wyglądają jak czysty brokat i skrzą się pierdyliardem iskier. Są i takie, które zasychają na mat, ale są i takie, które mają wykończenie satynowe. A jeśli pierdyliard iskierek to za dużo, znajdzie się też cień z jeno odrobiną błysku. Sama jestem zdziwiona różnorodnością. Niech mnie ręka borza broni powiedzieć, że są to złe cienie. Ale zawiedzie się ten, kto szuka intensywności, jak w Color Tatoo. Cienie Cargo Cosmetics są mięciutkie, tak miłe w dotyku, że wcale nie ma się ochoty wyciągać z nich palucha, a poza tym bardzo łatwo nakładało mi się się je na powiekę, ale raczej stworzą transparentną chmurkę koloru, zamiast na ten przykład - fioletowej plamy. Oczywiście było lepiej, kiedy zamiast pędzlem, nakładałam kolor paluchem. Dały radę jako baza,choć tego dnia przyszło mi się nawet spocić. Ładnie połączyły się z cieniem sypkim, nie było żadnych plam, grudek. Świetnie się na nich rozcierało. Zauważyłam w kremówkach (czyli kremowych cieniach ;p) coś bardzo ciekawego. Jeśli na powiece nałożyło mi się za dużo produktu, wystarczyło, ze delikatnie przetarłam palcem. Jeśli robiłam dłużej - kolor znikał. jeśli krócej - w tym miejscu tworzyło się bardzo ładne przetarcie, które wyglądało, jakbym długo, dzielnie, pracowicie, a przede wszystkim profesjonalnie rozcierała cień.

Nie jest to paletka pierwszej potrzeby. Drugiej potrzeby też nie jest. Jeśli ktoś lubi intensywne makijaże - nie jest to paletka nawet dziesiątej potrzeby. Ja ją kupiłam, bo miałam okazję i mam niezbyt równo pod sufitem. Nadal się zastanawiam, czy nie puścić jej w świat, bo właściwie nie wiem nawet, czy będę jej używać. Ale jeśli jest na sali ktoś, kto lubi cienie kremowe bardziej niż najlepsza bita śmietana, ale żeby równocześnie były delikatne, miast zawalenia oka kolorem, to jeśli będzie okazja - obowiązkowo pomacać!
 
 

Bourjois, Volumizer Mascara (Tusz pogrubiający do rzęs), kolor extra black

Dawno, dawno temu, kiedy Jednoosobowa Chujowa Redakcja dopiero zaczynała zgłębiać tajniki upiększania lic makijażem, mieliśmy słabość do wszystkiego, co służyło malowaniu rzęs. Teraz nam już trochę przeszło, ale zdarza się, że kosmetyki bardziej odjechane zwrócą naszą uwagę i nagle czujemy nieodparte pragnienie posiadania.

Na komsmetyki Bourjois Polska w normalnym sklepie raczej nie patrzę, bo zamiast płacić tyle piniondza za podkład, wolę odżałować trochę więcej i pójść gdzie indziej, gdzie będą mieli lepszą kolorystykę. No ale nie o podkładzie dzisiaj, a o tuszu, widać jak nam się udaje trzymać głównego tematu. Tusz się nazywa 'volumizer' co na polski znaczy ‘rozmiarowiec’, no ewentualnie 'powiększacz'. Kolor ma być ‘extra black’. Zawsze jak jest extra to jest lepiej, bo po co brać zwykły czarny, jak można czarniejszy? Ciekawostką jest, że tusz ma dwie szczoteczki, co w sumie wydaje się logiczne, bo jak się ma dwie nogi i spodnie mają dwie nogawki, to skoro ślipia też są dwa to i powinny być dwa aplikatory do tuszu, nie?

DOPISANE: Dobra, doczytałam, że tu chodzi o to, żeby najpierw jednym tuszem po rzęsach mazać, a później drugim. Piszą nawet:
Step 1 lightly loaded brush for defined volume. Co znaczy oczywiście: Krok jeden – lekko załadowana szczotka dla zdefiniowanej objętości. Później jest nawet Step 2 Fully loaded brush for up to 11x more volume, no clumps guaranteed. A to oczywiście znaczy: Krok dwa – szczotka naładowana do pełna dla jedenaście razy większej objętości, bezgrudekowie gwarantowane.

No to jak już przeczytałam co się robi, umalowałam lica to zabieram się do malowania:
Szczotka numer jeden szału nie robi. Zacnie wydłuża i rozczesuje rzęsy. Myślę sobie, że w sumie mogłabym takie mieć normalnie, bo to, co mam obecnie nie rzęsami się zwie, a jakąś nędzną szczeciną! No ale dobra, to dopiero połowa zabawy, biorę się za drugą szczotkę. I jedyne określenie, które oddaje to, co mi się z rzęsami zrobiło brzmi: jesień średniowiecza. Pojęcia nie miałam, że można tak posklejać, takie grudki zrobić. Nigdy w życiu nie miałam takiej warstwy tuszu na rzęsach. Skończyło się na tym, że musiałam wyjść z domu z taką masakrą (nie mylić z maskarą) na rzęsach, bo oczywiście używanie zupełnie nowego tuszu do rzęs na pięć minut przed wyjściem, wydało mi się czymś w porządku, nie wpadłam na to, że mogę się na nim przejechać.

W sumie pomysł z dwiema szczotkami jest dla mnie mocno średni. Najpierw odkręcam, macham jedną, zakręcam, macham drugą szczoteczką, znów zakręcam. Cała ta impreza zajmuje dwa razy więcej czasu, bo w sumie, czego by nie mówić, maluję rzęsy dwa razy. Nie da się odkręcić i jednej i drugiej szczotki jedna po drugiej. Próbowałam, powstają puzzle.

No i standardowo – miało być jak nigdy, skończyło się jak zawsze. Kupiłam pod wpływem impulsu, skończyło się rozczarowaniem i pewnie tego tuszu więcej nie użyję. Uczcie się na moich błędach.



Paleta kremowych cieni do powiek Cargo Cosmetics

Jednoosobowa Chujowa Redakcja stara się kierować w życiu swoim credo, które brzmi: 'Głupi ma zawsze szczęście'. Być może płytkie, ale cholernie prawdziwe. No bo inaczej jak wytłumaczyć, że wpadła mi w łapska paleta kremowych cieni? Wygląda uroczo, w środku jest tylko lepiej. Była już trochę macana, no ale za taką sumę to wzięłabym ją nawet, gdyby połowy cieni już nie było, choćby po to, by sprawdzić jak się sprawują. Nie jestem zbyt przekonana do kremowego makijażu oczu, ale stwierdziłam, że szkoda nie brać, a jeśli mi nie podpasuje, być może którejś z Was się spodoba.
Prawda, że słodka?????

Sinsay, Krem BB

Kiedy zobaczyłam kremy BB na sklepowej półce Sinsay, rzuciłam się na nie jak szczerbaty na suchary. I nie ma w tym żadnej przesady. Weszłam do tego sklepu zupełnie niechcący, ponieważ - zupełnie nie wiem jak to się stało - pomyliłam go ze Superdry.A dodatkowo jeszcze ta nazwa jest łudząco podobna do nazwy pewnej chińskiej strony rozsyłającej ciuchy dziewczynom z youtuba.

Nadal jestem zafascynowana działaniem kremów BB, a właściwie tym, co obiecuje producent. Wiem, że te wszystkie polskie kremy mają się do azjatyckich tak, jak krzesło do krzesła elektrycznego, albo minister do ministranta. Tu obietnic jest niewiele, bo i kto by się tym przejmował, żeby coś na opakowaniu pisać, wszak najbardziej ze wszystkiego liczy się działanie. Oczywiście krem ma się stapiać ze skórą, ma nawilżać i korygować, nie tworzyć maski, przywracać elastyczność, poza tym matowić skórę, zapobiegać jej przetłuszczaniu. Do tego kosmetyk zawiera kompleks nawilżający Hydromil (pisane wielką literą właśnie, mam nadzieję, że producent nie miał na myśli samochodów ciężarowych), witaminę E, kolagen, lecytynę, rhodolite (czymkolwiek to jest, Google podpowiada minerał, ja jakoś średnio zawierzam), która ma poprawiać ogólną jakość skóry. Mam wrażenie, że ktoś, kto tworzył informacje zamieszczane z tyłu opakowania, miał napisać wszystko, co się na takich kosmetykach pisze. Trochę bez sensu, trochę niespójnie i nie trzyma się kupy, ale jest nadzieja, że każdy wybierze coś dla siebie. Cena oryginalna 9,99 polskich złotych, ja zapłaciłam całe cztery ruble mniej.

Na temat składu pozwolę sobie zamilknąć, ale biorąc pod uwagę jego długość, powinnam się piętnaście razy zastanowić, nim nałożę to na twarz.

Chciałabym wiedzieć, jaki kolor udało mi się kupić. Wykoncypowałam, że jaśniejszy z dwóch dostępnych, bo ten na naklejce ma: 01X CREAM, druga opcja miała w tym kodzie dwójkę.
Jeszcze w sklepie nałożyłam niewielką ilość kremu na dłoń, w pierwszej chwili wydawał się bardzo ciemny, ale ładnie stopił się ze skórą. Zapach kremu jest dość specyficzny. Niby ładny, ale jest w nim coś drażniącego. Niby delikatny, ale od zbyt długiego wąchania może rozboleć głowa. Czego to zapach? Nie mam pojęcia. Dla mnie jest totalnie nie do zdefiniowania. Konsystencja kosmetyku jest lekka, nietłusta, przyjemna pod palcami. To zasadnicza i jedyna chyba zaleta tego kremu. Bo dalej jest już tylko gorzej.

Krem niestety nie kryje wcale. Nie zakrył żadnych, najmniejszych nawet niedoskonałości. Jeśli istnieje dziewczyna o skórze tak idealnej, że ten krem byłby dla niej odpowiedni, używanie go mija się z celem. Bo po cóż zakrywać naturalne piękno? Wydaje mi się, że łatwość, z jaką mazidło stapia się ze skórą, bierze się z tego, że pigmentu jest w nim bardzo niewiele. Próbowałam zakryć nim coś więcej, niestety nie udało mi się. Nie ma znaczenia, czym bym próbowała. Nie sprawdziły się dłonie, ani pędzel typu flat top. Ani bjuti blender. Za to na szyi pojawiła się śliczna, pomarańczowa kreska. A więc domysł stał się faktem. Dostosowywanie się kremu do mojego koloru skóry to tylko złudzenie, taka kosmetykowa fatamorgana, która wynika z bardzo małej ilości pigmentu w składzie kremu. Kiedy kosmetyku, a co za tym idzie – pigmentu pojawia się więcej kolor kremu bardzo się wybija. Słabe to. Kolor okazał się bardzo sztuczny, pomarańczowo- nienaturalny. Wygląda na to, że i dziewczyny o ciemniejszym kolorze skóry, przeżywają niezłe cyrki, gdy próbują dobrać dla siebie odpowiedni kolor podkładu. Choć z przodu tubki widnieje nazwa BB Cream, z tyłu jest on nazywany podkładem. Niby szczegół, niby pierdoła, ktoś sobie może pomyśleć, że jak zwykle się czepiam I pewnie ma rację, bo od tego tu jestem. Na moje oko (jak wiadomo mam jedno) taki brak językowej konsekwencji pokazuje tylko, jak bardzo polscy producenci kosmetyków mylą kremy bb z podkładami. Nie ma co się spodziewać, że krem wyprodukowany w Polsce będzie miał właściwości takie same, jak ten kupiony na dalekim wschodzie. Kolejną, bardzo dużą wadą tego kremu jest brak filtrów przeciwsłonecznych. W przypadku azjatyckich kremów bb jest to standard.

Producentem kremu jest firma Hean. Nie znam ich kosmetyków, nie wiem, czy ich jakość jest podobna. Mam nadzieję, że nie, bo za jakość, jaką dorwałam w tubce Sinsay, to ksiądz powinien ich z ambony, podczas sumy wywołać i nakazać poprawę.

Próbuję dociec z czego wynika brak informacji o tym kremie w internecie. Czy te kremy są tak słabo dostępne? Wg informacji zawartych na stronie Sinsay, sklepy tej marki znajdują się w całej Polsce, także w mniejszych miejscowościach. Niestety nie udało mi się dowiedzieć, czy w każdym z nich znajduje się stoisko z kosmetykami. Jeśli udało mi się już dostać do recenzji, niestety nie mogłam uznać ich za rzetelne.

Czy warto ten krem kupić? Nie ma po co. To krem jakich wiele, tak średni, że aż zły. Pewnie nawet będzie mi wstyd, by włożyć go do pojemnika z kosmetykami podpisanego ‘do oddania Czytelniczkom’. A jego zapach wcale się nie ulatnia, cały czas mam go na dłoni i już zaczyna mnie boleć głowa. Osobom z bardzo wrażliwym węchem odradzam nawet próbowanie.

Na zdjęciu porównanie kolorów z Catrice All Matt Plus kolor 010 Light Beige (to ten jaśniejszy).

Ps. Tekst powstał dopiero dziś, bo od kilku dni niedomagam i więcej jestem w objęciach Morfeusza, niż na jawie. Jest też bardziej poważnie niż zwykle, bo do czynienia mam z tak wielkim średniakiem, że nie ma się nawet z czego śmiać.

Ps 2. Dopiero na komputerze zorientowałam się, że tubka na zdjęciu ujebana jak stół Durczoka. Powinno być mi wstyd, ale dla tego kremu nawet nie chce się za bardzo starać. Jutro, jeśli dnia nie prześpię, podmienię zdjęcia.

Jeszcze raz przepraszam Was bardzo za opóźnienia w wysyłce podarków, ale to przez to, ze o kilka dni dłużej zostałam u Babci, a zaraz po powrocie wyjeżdżałam w sprawach bardziej oficjalnych, a po powrocie nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i nie zawiedzie to Waszego zaufania. <posypuje łeb popiołem>