sobota, 13 czerwca 2015

Catrice, 3in1 Colour Care Correct, Skin Tone Adapting Make Up - Innowacyjny, pielęgnujący podkład z mikrokapsułkami pigmentu

Na podkład z mikrokapsułkami od  CATRICE cosmetics​ miałam chrapkę od dawna. Przyznaję od razu -  wiedziałam, że będzie to samograj, idealny kosmetyk do napisania chujowej recenzji . Zawsze jakoś mi było nie po drodze, żeby go kupić, no bo za trzy dychy bez dziesięciu groszy, to ja wolę alk kupić, albo książkę, albo ewentualnie dwie paczki fajek, bo na coś co użyję raz i wywalę do szuflady, to stanowczo za wiele. Ostatnio wpadłam do Drogerii Natura, promocja minus cztery dychy przy zakupie dwóch, no to biorę, niech już stracę.

Biała tubeczka fascynowała mnie od momentu, w którym zauważyłam ją w szafie Catrice. Byłam szalenie ciekawa, jak to być może, że biały krem z mniejszymi od ziarnek grochu, czarnymi kropeczkami  dostosowuje się dokładnie do cery. Do dyspozycji mam dwa kolory, albo jestem lighter, albo medium. Żeby każde wybory w życiu były takie proste…

Postawiłam na opcję lighter, próbowałam go na dłoni, za każdym razem podkład zamieniał się we wściekłą pomarańczę, choć na opakowaniu stoi jak byk: 010 Lighter Skin. Nie wiem, gdzie miało być to lighter, może w Australii, albo w Środkowej Afryce.  Choć z drugiej strony – myślę sobie – to jednak dłoń, może rozsmarowany na licach będzie wyglądał inaczej.

I powiem szczerze, że miałam nadzieję, że tu będę posypywać popiołem łeb, bo te kapsułki z tego kremu, to będą wiedziały ile ich ma pęknąć, a ile nie i to mi się wszystko pięknie do skóry dopasuje. No bo czy być może, żeby takie kapsułki jakoś to wiedziały? Może kapsułkowa intuicja? Albo krótkofalówki, jak w filmach o policjantach?

I teraz nadszedł czas, gdzie mówię te straszne słowa: To, co napisał producent na opakowaniu, można o kant dupy potłuc, bo czym by tego nie rozsmarowywać będzie źle i efekt końcowy jest tak tragiczny, że nic tylko włożyć cały łeb pod prysznic, by zmyć z siebie wstyd, że się dało nabrać na tani marketing.

Nakładałam mazidło na trzy sposoby: Beauty Blenderem, własnymi górnymi kończynami, gąbką w stylu bjuti blender, ale kupioną w Kiko. I oto wyniki mojego eksperymentu:

1. BB nie nadaje się do nakładania kremu,  jest za lekki, nie jest w stanie rozprawić się z kapsułkami.  Efekt taki, ze czarne kropki nie pękły, a ja rozmazywałam sobie białą maź po twarzy.  Żenada.

2. Kończyny spisują się idealnie. Moje wiejskie paluchy są na tyle twarde, że nie ma problemu z zamienieniem wody w wino, to znaczy kremu w podkład. Jaki efekt? Jakbym piła za dużo soku marchewkowego. Na twarzy miałam idealną marchewę. Dostosowywanie się do skóry na poziomie minus miliard. Czy miałam ukryte niedoskonałości? Owszem! To, co miałam na skórze, miało odcień tak intensywny, że nie przebijało się przez niego żadne zaczerwienienie, ani żadne świecenie. Poza tym kto myśli o świecącej się strefie T, jeśli chodząc po ulicy ma karton na głowie?

3. Gąbka od Kiko zrobiła dokładnie to samo, co moje łapy. Jest trochę twardsza od BB, więc mikrokapsułki zostały pokonane, jak bolszewicy pod Warszawą w 1920. Na twarzy powstało to samo, co wcześniej.

Wnioski ogólne: walić czymś ciężkim.

Pojęcia nie mam, któż może kupować ten kosmetyk. Chyba tylko desperat taki jak ja, bo gdzie bym nie zobaczyła szafy Catrice, tego badziewia jest pod dostatkiem.

Nie wiem, kto to wymyślił, ale nie działo się to na trzeźwo, ewentualnie ktoś tu się z głupim przez ścianę macał. Ten cud techniki, co to niby się dostosowuje do mojej buzi, matowi cer ę, nawilża, gotuje kawę, pierze i sprząta w łazience, zastąpił całkiem fajny i nie wiem czemu wycofany krem BB.

Już pomijam, że jak się toto odkręca, to można się nieźle upierdolić, bo jakoś tak się dziwnie dzieje, że podkład wypływa z opakowania, nawet jeśli nie naciskam buteleczki. Więcej magii tu nie ma.

Nie chodzi o to, że do mnie ten kolor jakoś nie pasuje. Tu chodzi o to, że przez kolor jaki ten kosmetyk ma na skórze, nie da się go nosić. Nie znam, no nie znam ani jednej baby, która mogłaby tego kremu używać jako podkład. Chłopa też nie znam. Przed używaniem tego kremu, najlepiej mocno przesadzić z sokiem marchewkowym. Nie wiem nawet, co więcej można powiedzieć. W sumie reszta jest milczeniem, zdjęcia mówią same za siebie.
Jest trzecia nad ranem, a Jednoosobowa Chujowa Redakcja stuka recenzję.

Ps. Co do zdjęć, na mojej dłoni widać od góry: krem nieroztarty, w środku jest krem roztarty palcem, na dole inny produkt Catrice – podkład All Mat Plus w odcieniu 010 Light Beige.
Piękny kolor produktu podziwiać możecie także na gąbce oraz na mojej szyi. Przepraszam za ewentualne zgorszenia lub obrzydzenie na widok moich cudownych niedoskonałości, ale to skutek Babciowej Diety. Na szczęście paskudztw już prawie  nie ma, bom zdjęcia robiła rano.  Tylko na własnej skórze udało mi się w pełni uchwycić, jak rażący, sztuczny i tak naprawdę brzydki jest to kolor.



Cielista, trwała kredka do oczu MAC TECHNAKOHL LINER, odcień Risque

Jednoosobowa Chujowa Redakcja obiecała nową recenzyję, więc wreszcie trzeba przysiąść fałdów i zabrać się za pisanie. Siedząc na CarBabciowych Kolanach, zajadając CarBabciowe Przysmaki i popijając CarBabciowym Czajem, zabieramy się do roboty. 

Zacznijmy może od tego, że mam pierdolca na punkcie makijaży powiększających oczy. Swoje własne niby mam spore, ale jak wiadomo – od przybytku głowa nie boli. Zwłaszcza w śmiecie kosmetyków. Gdy dowiedziałam się, że w tego typu makijażach niezbędnym instrumentarium jest cielista kredka do oczu, zaczęłam poszukiwania swojego kredkowego świętego graala. Nie udało się w drogeriach, po kilku spalonych zakupach, wybrałam się do kosmetykowego sezamu – przekroczyłam próg sklepu MAC. Choć respekt mnie wziął, jak w kościele, kupiłam mechaniczną kredkę, która miała pomóc mi w powiększaniu mojego lewego –własnego i prawego – szklanego ślipia. Mądrze sprawdziłam kolor na ręce – cielisty. Pani sklepowa zapewnia, że to wspaniałe buraczane urządzenie, że będę zadowolona, że spisze się świetnie, a kolor dla mnie ma wręcz idealny – tu zaklinała się na wszystkie świętości. Cóż było robić? Biorę! Nie obyło się bez łez przy kasie, bo była to moja najdroższa kredka w życiu. 

I do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że ją kupiłam. Dlaczego? Bo jej kolor wcale nie jest cielisty. Jest brudno-beżowo-żółty. Nie mam pojęcia, komu pasuje, z całą pewnością nie dziewczynom z mojego otoczenia. Dla nich jest zbyt ciemny i zbyt intensywnie żółty. Po nałożeniu tej kredki na linię wodną, oko wygląda, jakby schodziła z niego żółtaczka.

Aplikacja kredki to osobna kwestia, uważam, że w pełni nadaje się na nową dyscyplinę olimpijską. Gdy uda mi się już nałożyć ten kosmetyk na linię wodną, wygląda to najzwyczajniej w świecie źle. Zawsze mi się wydawało, że pomalowanie kredką linii wodnej to tylko moment, najwyżej minuta osiem. Ależ ja byłam głupia. Ten kosmetyk jest tak miękki, że podczas rysowania kreski, jego kawałki zostają na skórze, więc robią się grudki. Nie ma znaczenia, czy nakładam to na górną powiekę, czy na dolną, czy na linię wodną – zawsze jest źle, nierówno. Dobrze wygląda tylko na ręce. Chuj.

Wracając do linii wodnej - z takim przeznaczeniem kupiłam dziadostwo: nie mam wrażliwych oczu, ale zaczną mnie boleć, nim je sobie pomaluję. Jak bym nie próbowała nie da się zrobić równej kreski z równomiernie nałożonym kolorem. Gdy próbuję coś naprawić – nie wiedzieć dlaczego, rysik ściąga to, co już zostało namalowane. I nie, nie jest tak dlatego, że kosmetyk już zasechł, bo raczej nie zasycha w 1/3 sekundy. Najbardziej zadziwia mnie , że nie da się jednym pociągnięciem nałożyć równej, gładkiej linii, że tworzą się prześwity, choć to kredka, a nie eyeliner. 

Nie rozumiem, po co właściwie ta kredka powstała. Kosmetykiem jest bardzo kiepskim, próbowałam jej użyć do innych celów, przez swoją dziwną konsystencję, zupełnie się nie nadaje. Chciałam z niej zrobić bazę pod cienie – nie da rady, nie rozciera się na powiecie. Pomysłu innego nie mam, więc kredka leży w szufladzie i nawet na nią nie patrzę, choć jej zużycie jest raczej znikome.

Dziś jest krótko, bo w sumie o czym tu mówić? 

Kolor brzydki, formuła beznadziejna, nie nadaje się do użycia. Tyko nie mogę odżałować tych milionów monet, które na nią wyłożyłam. Gdybym ze wszystkich bubli miała wybrać najgorszy kosmetyk, bez wątpienia byłaby to ta kredka. Nie spełniła żadnych, absolutnie żadnych obietnic producenta.

Ta kredka jest tak beznadziejna, że przekonają byłam, że pisałam o niej już wcześniej. Zorientowałam się, że nie było o niej słowa, gdy przeglądałam Chujową Stronę podczas wrzucania recenzji na bloga. 

Mówiąc szczerze, ciężko jest dorwać prawdziwą, cielistą kredkę o naturalnym kolorze. Jeśli macie swoje typy – dajcie znać w komentarzach. 

Ps. Pełna nazwa opisywanego kosmetyku to TECHNAKOHL LINER, odcień Risque. 

Ps2. Pani z MAC olała sprawę i do dziś nie odpisała na maila.



piątek, 5 czerwca 2015

MAC, Pro Longwear Nourishing Waterproof Foundation - nowy podkład wodoodporny od MAC

Dobra, trzeba cos powiedzieć o makowym podkładzie.
Nie, nie jest to podkład z kwiatów, nie ma też czerwonego koloru. 
Ta nowość, o której próbki darłam się za kudły z paniami wizażystkami z salonów MAC w całej prawie Warszawie,nazywa się: Pro Longwear Nourishing Waterproof Foundation, po polskiemu będzie to: Profesjonalny Odżywczy Wodoodporny Podkład. Nie wiem, kto wymyśla te nazwy, ale zbyt wielkiego polotu, to one nie mają. Ucieszył nas pierwsza część nazwy, bo nie znamy lepszych podkładów, niż te z serii Pro Longwear. Jedwabny podkład Armaniego za dwie i pół stówy, może mu co najwyżej buty czyścić. Moment, podkłady nie mają butów... To denko buteleczki, o! No więc podkład Armaniego za dwie i pół setki, nie jest godzien, by wycierać spód buteleczki Pro Longwearom!
Nowe dziecko hamerykańskiej firmy kosmetycznej sprzedawane jest w tubce. Głupi ten, kto się ucieszył, że zaoszczędzi na pompce*. Nie dość, że kosmetyk kosztuje 138 złotych, za 25 ml, czyli o pięć ml mniej, niż w podkładzie o standardowej wielkości. Pocieszające, że tubkę zawsze można rozciąć i resztki wygrzebać. Producent, jak to producent, obiecuje cuda na kiju. Że wytrzyma do dwudziestu czterech godzin na licach (ale nic nie wspomina, że można w nim spać i nie trzeba się myć.), że jest wodoodporny, że może być albo podkładem, albo korektorem, że nie ruszą go ani deszcz, ani nawet kobiece łzy (Że niby roztwór nacl jest żrący? ;p), że jest beztłuszczowy, krycie daje od średniego, do pełnego, a mimo tego na skórze wygląda naturalnie.
Po tym przydługim, nudnym jak przemówienia Mao i nikomu niepotrzebnym wstępie, przejdźmy do konkretów. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że Chujowa Redakcja ma skórę tłustą. W zależności od tego,co nałożymy na lica, skóra przetłuszcza się tylko trochę, albo bardzo bardzo. Bez pudru i bibułek matujących nie ruszam się z domu. W tej chwili nie mamy wielkich niedoskonałości, ale po wulkanach pozostały jeszcze ślady w miejscach, gdzie skóra się goi. 
W ramach zemsty za trudności w zdobyciu, obiecaliśmy, że podkład nie będzie miał łatwo. Nie było żadnej bazy pod makijaż, a podkładu nie utrwaliłam pudrem. Stwierdziłam: Chuj, raz się, żyje, jak szaleć to szaleć, lecimy po całości! I już Wam mówię co z tego wszystkiego wyszło.
Podkład nakładałam palcami, zależało mi na tym, by jak najlepiej poczuć jego konsystencję. Trudno to opisać, postaram się przez omówienie. Przed chwilą wzięłam odrobinę tego podkładu na palec, z jednej strony była to absolutnie lekka odrobina, a z drugiej wydawało się, że jest to coś szalenie treściwego. Kroplę dało się rozsmarować na zadziwiająco dużą powierzchnię mojej dłoni. Niech nikt nie myśli, że pokryłam tą iliością pół dłoni, tak to nie wyglądało.Kosmetyk jest szalenie, wydajny. Naprawdę niewielka ilość wystarczy, by cieniutką warstwą pokryć całą buzię. To, co dostałam w ramach próbki, wystarczy na jeszcze minimum dwa użycia. Alem się nachapała! Tylko ważna rzecz - trzeba z nim pracować bardzo szybko, wręcz sprintem. Metoda 'najpierw nałożę plamkami na twarz' i zaraz będę rozcierać, nie zdaje rezultatu. Jeśli zrobicie w ten sposób - zostaniecie, tak samo jak ja, z zaschniętymi plamkami z podkładu. Pieroństwo zastyga na skórze w dosłownie kilka sekund. Choć zastrzelcie mnie, ale ciężko opisać konsystencję samego podkładu. Nie jest to mus, nie jest to woda. Zrobiłam eksperyment, odwróciłam pojemniczek do góry dnem - zawartość nie słucha rozkazów grawitacji. No ale mając to w palcach czuje się jednak wilgoć... Macam jeszcze raz... Pierwsza myśl: treściwy krem. I chyba przy tym zostańmy. Byłam szalenie zaskoczona, co jedna, cieniutka warstwa tego podkładu zrobiła z moją skórą. Mam wrażenie, że nie potrzeba już korektora. Gdyby chciało mi się dołożyć drugą warstwę, moja skóra wyglądałaby nieskazitelnie. No i kolor... NC 15, a stopił się z moim kolorem twarzy idealnie, aż sama byłam zdziwiona, myślałam, że przed wyjściem z chałupy, trzeba by było dodawać do niego wapna, co zostało od bielenia ścian. Nie zauważyłam jakiegoś wielkiego ciemnienia podkładu, ale też specjalnie jakoś bardzo tego nie sprawdzałam. W którejś chwili kazałam na siebie patrzeć z bliska męskiemu ślipiu i werdykt był jednoznaczny: 'gdybyś nie powiedziała, żeś kładła na siebie mazidła, w życiu bym nie powiedział, że masz jakąś szpachlę'. To, jak ten podkład wygląda na skórze, to jest jakieś cuda. To jakbym dostała nową, ładniejszą siebie bez operacji plastycznych i fotoszopa. A teraz najlepsze! Nie wiem, czy ktoś skojarzył: mam skórę tłustą, a nie utrwalałam podkładu mąką, znaczy pudrem... I wiecie, co się stało? Nic się kurwa, nie stało. Byłam przekonana, że po maksymalnie godzinie, będę miała na twarzy błoto. I co? Jajco! Podkład siedział grzecznie na swoim miejscu, a ja wyglądałam, jakbym przed chwilą skończyła makijaż. Mało tego - wykończenie tego podkładu wygląda tak, jakby się tego pudru użyło. Wiem, że to co mówię nie jest normalne, ale jestem przekonana, że w tworzeniu tego kosmetyku udział wzięli jacyś potężni magowie.To, że siedziałam w domu dziś, wcale nie jest ułatwieniem - tylko w piekle cieplej jest niż w moim mieszkaniu. Po czterech godzinach noszenia makijażu, odcisnęłam tłuszcz z nosa w chusteczkę i znów wyglądałam cudnie! Skoro przez cały ten tekst bredzę jak potłuczona, kontynuujmy: mam wrażenie, że skóra, mimo warstwy tego podkładu, oddycha.
Nie zamierzam sprawdzić, czy ten podkład da się nosić 24 godziny, ale wiem, że jeśli poszłabym w nim spać, poduszka pewnie zostałaby czysta. Wcale nie dla tego, że śpię na plecach.Docisnęłam do policzka chusteczkę - pozostała czysta. Podkład zszedł dopiero, gdy już całkiem mocno tarłam skórę. Postanowiłam wczuć się w rolę jeszcze bardziej - sięgnęłam po wodę termalną, ofiarą padło czoło Podkład nie wchłonął wody, ani się z nią nie zmieszał. Krople wody spłynęły po twarzy, podkład pozostał niewzruszony, obojętny na moje eksperymenty. Nie, nie jestem nienormalna. Można też zebrać wodę, przyciskając do mokrego miejsca chusteczkę, nie trza czekać, aż woda wyparuje, makowe mazidło i tak zostanie na swoim miejscu. Skąd wiem? Bo później podrapałam w tym miejscu paznokciem - po bokach została dziura.
Nie wiem, czy odważyłabym się wyjść na dwór bez pudru na twarzy. Z drugiej strony - inne podkłady nie interesowały się tym, czy jest ciepło, zimno, sucho mokro. Dwie godziny i wyglądałam, jak kula dyskotekowa. No i nie wytrzymywały wodnego desantu.
Podsumowując:
1. W chuj drogi i w chuj wydajny.
2.W tubce jest o 1/6 mniej mazidła, niż standardowo. 
3. Kolor dobry nawet dla tych, które używają mąki miast pudru, bo mąka ma dla nich kolor idealny.
4. Można się pocić, płakać, używać wody termalnej, podkład zostanie na miejscu.
5.Te bardziej oszczędne kobiety, mogą w nim spać, albo chodzić pod prysznic. Jeśli nie użyjesz środków do mycia na twarzy - przynajmniej podkład możesz wykorzystać drugi raz!
5. Może się okazać, że nie trzeba będzie dziada pudrować.
6. Wygląda zajebiście naturalnie na twarzy.Zapomnij o ślicznej kresce z odcinającego się podkładu. 
7. To może być dobra opcja, jeśli ktoś się boi, że mu się podkład na licach zważy, albo trzeba wyglądać idealnie od rana do nocy.
8. To nie jest szpachla, Revlon CS w porównaniu do tego, jest tynkiem wagi kosmicznej, dlatego nie bałabym się używać go na co dzień. A, i CS słabiej kryje. Żeby zakryć to, co podkład MAC zakrył jedną warstwą, musiałam nakładać tyle CS, że momentami bałam się dotykać twarzy, żeby nie zrobić sobie rysy czy dziury w podkładzie.
9. Wg mnie podkład idealny jest na upalne lato. Cienie będą spływać, tusz się roztopi i też spłynie, ale przynajmniej skóra będzie idealna.
Czy podkład nadaje się do skóry suchej?
Nie czułam żadnego zasychania, ani żadnego, nawet minimalnego ściągnięcia. Gdybym miała skórę suchą, ale w stronę normalnej, nie bałabym się go kupić. Jeśli natomiast skóra jest bardzo sucha - wtedy walczyć o próbkę. Tak myślę i myślę, i wydaje mi się, że dobry krem nawilżający pod podkład no i cieniutka warstwa podkładu i tragedii nie będzie. Według mnie już większą krzywdę zrobiłaby szpachla z Kolorsteja, niż dwie cieniusieńkie warstwy tego podkładu.
Stosunek jakość vs cena
Za to, co robi z moją skórą, uważam, że jest wart swojej ceny. Jest zdecydowanie lepszy, niż wcześniejsze, standardowe Pro Longwear, jest o wiele lepszy lepszy niż podkłady droższe od niego o stówę (patrz wymieniany wcześniej Armani), a jego niesamowita wydajność, rekompensuje 5 ml mniej w opakowaniu.
Czy go kupię? 
Z całą pewnością nie teraz, kiedy tak wkurwiła mnie ta banda słowiańskich bydląt, która robi za pracowników tej firmy. Pomyślę, jeśli będę przy kasie i skończy mi się któryś z moich podkładów.
Tak się rozpływam nad tym podkładem, a w międzyczasie zauważyłam, że delikatnie mnie wysypało po lewej stronie żuchwy. Skupisk siedmiu (tak, policzyłam!) małych krostek,na jakiś trzech centymetrach kwadratowych Nie mówię, że to sprawka podkładu (Wiedziałam, że za te Cheetosy i Pieguski będzie kara!!!! Emotikon frown Emotikon frown Emotikon frown ), ale jeśli to jednak on, to będzie to oznaczało, że mam złamane serce.
PS. Jest prawie pierwsza, ja ostatni raz zerkam w lustro. Poza nosem, co się świeci i miejscami, gdzie odbiły się noski od okularów. twarz wygląda świetnie. 
PS2. Z ciekawości pod oczy nałożyłam korektor NYX HD i też nie przypudrowałam. Dziad też bardzo dobrze się trzyma.
PS3. Osz kurwa, alem się rozpisała.

*Tak, w MAC trzeba jeszcze wybulić jakieś 24 ruble na pompkę do podkładu. Też uważam, że to jakiś kapitalistyczny idiotyzm.








wtorek, 2 czerwca 2015

Podsumowanie rozświetlaczy w kremie/płynie - Benefit, NYX, MAC, L’oreal, Sleek

Zacznijm od tego, co widać na obrazku:
1. Lumi Magique, L’oreal;
2. Watt’s Up, Benefit;
3. Cream Color Base- Pearl, MAC;
4. High Beam, Benefit
5. Born to Glow, Liquid Illuminator – 01, NYX

Kosmetyki kolorowe w wersji mokrej, są dla mnie terra incognita, znam się na nich tak jak na samochodach, prasowaniu, oszczędzaniu albo prowadzeniu mieszkania.
Wcale nie jestem takim kosmetycznym Einsteinem (nie-kosmetycznym też nie jestem) i gdy dowiedziałam się, że rozświetlacz ma formułę inną niż sypka, byłam nieźle zdziwiona. Pojęcia nie miałam, jak to mam nakładać na lica, bo przecież z całą pewnością zejdzie mi wtedy podkład. Na początku byłam sceptyczna, ale wystarczy w jednym zdaniu postawić słowa takie jak: kultowy, niesamowity, bardzo wydajny, dołożyć do tego niezłe opakowanie i jestem pierwsza w kolejce do kasy.

Moim pierwszym nabytkiem rozświetlaczowym w wydaniu kremowym był Watt’s up Benefit. Mam wrażenie, że ta firma jest potentatem w tym typie kosmetyków, albo ma świetnych ludzi od pijaru, bo większość ich produktów określana jest mianem kultowych. Tak jest i tym razem. Jestem szczęśliwą posiadaczką przeuroczego, miniaturowego wydania tego rozświetlacza. Może to i lepiej, i tak nie umiem go używać. Pojęcia nie mam, jak ugryźć taką formę aplikacji. Jeśli walę sztyftem bezpośrednio na twarz – ściągam podkład. Jeśli smaruję nim palec, a dopiero później lica – sporo kosmetyku marnuję. Druga opcja jest jednak zdecydowanie lepsza, wtedy jest mi o wiele łatwiej rozprowadzić mazidło. Wystarczy wklepać w te miejsca, w których powinno być. Z trwałością też bywa różnie, albo to ja mam felerne policzki, ale po powrocie z pracy nie byłam w stanie go dostrzec. No i jeszcze jedno – kolor. Ciemny. Bardzo. Za bardzo. Zdecydowanie nie jest to kolor szampański. Sztyft ma kolor złocistego brązu, na skórze można go rozetrzeć do delikatnego zlota. Nie radziłabym używać Watt’s Up o tej porze roku, przez swój ciepły odcień na polskich, pozbawionych słońca twarzach będzie się odcinał, za to aż się prosi, by nakładać go latem. Nie wiem, czy wynikało to z mojego braku makijażowych umiejętności, ale nie byłam w stanie zrobić nim na swojej twarzy ‘tafli’. Nie wiem, czy takie jest zadanie tego kosmetyku, bo spisuje się idealnie, jeśli trzeba dodać skórze świeżości i wewnętrznego blasku. Nie dostrzegłam w nim najmniejszej nawet drobinki.

Po przeciwnej stronie, jeśli mowa o kolorze, mamy High Beam tej samej marki. Udało mi się dorwać miniaturkę na Allegro. Jest jakieś trzy razy mniejsza niż pełna wersja, ale patrząc na to, że na zużycie wszystkiego mamy pół roku, trzeba by smarować całą twarz jakieś dwa razy dziennie, by wykończyć 12 ml w tak krótkim czasie. Tym razem mamy różowo-perłowy kosmetyk, jak wcześniej bez molekuły brokatu. Po roztarciu różowość zanika, zostaje perłowy blask w wydaniu bardzo, ale to bardzo naturalnym. Rozświetlacz jest gęsty, bardzo wydajny. Trzeba go rozcierać sprintem, inaczej zaschnie i nawet jeśli będzie wydawał się dobrze rozprowadzony, pod światło będzie widać kropki w miejscach, gdzie nałożony był w pierwszej chwili. Dzięki temu, że różowe tony są ulotne, pasuje zarówno zimnym jak i ciepłym typom. Na Allegro za ułamek ceny oryginału można dostać zamienniki High Beam. Czym się różnią? Po nałożeniu – niczym. Zamiennik może się wydawać bardziej wodnisty, mniej napigmentowany. Różnice znikają zaraz po aplikacji. Przez kilka dni malowałam jeden policzek High Beam, drugi High Lights. Nikt się nie kapnął.

Następny w kolejce – NYX Born to Glow, Liquid Illuminator w kolorze 01 (Dzięki nadgorliwości naszego Tajnego Współpracownika, mamy jego zapas na sto lat). Od High Beam różni się przede wszystkim tym (pomijam, że jest kilkukrotnie tańszy), że zawiera w sobie drobinki, więc trzeba z nim obchodzić się jak z zepsutym jajkiem, bo inaczej może być niezbyt ciekawie. Czy widzę jeszcze jakieś różnice? Absolutnie nie.

Przypadkiem odkryłam, że baza rozświetlająca z L’Oreal także nadaje się do używania bezpośrednio jako rozświetlacz. Ze wszystkich kosmetyków jest chyba najlepiej dostępna, choć jej cena w Rossmanie przyprawia o palpitacje serca. Nie lubię efektu, jaki daje nałożona na skórę, ale jeśli ktoś ma ochotę – czemu nie? Świetnie sprawdza się na szczytach kości policzkowych. Nie ma w sobie brokatu, tylko czysty blask. Trzyma się na skórze od rana do wieczora, nawet jeśli trzeba przemierzać podły świat, gdy wieje albo pada. Niesamowicie wydajna, w przeciwieństwie do płynnych rozświetlaczy – nie zasycha, a wtapia się w podkład.

Moim ostatnim nabytkiem, a równocześnie spełnieniem rozświetlaczowych snów, jest Cream Color Base z MAC w kolorze Pearl. Żadnych brokatowych drobinek. Żadnych dodatkowych tonów. Blask zamknięty w czarnym opakowaniu. Kremowa formuła, która nie zasycha, więc nie ma stresu, że coś źle się rozetrze. Wystarczy nabrać odrobinę na opuszek palca i wklepać. Jeśli za mało, zawsze można stopniować. Dzięki temu, że nie ma domieszek kolorów pasuje nawet osobom o skrajnych kolorach czy tonach skóry.
Takie podsumowania, wręcz recenzje zbiorcze pisze się dość ciężko. Zwłaszcza, jeśli opowiada się o kosmetykach tak bardzo do siebie podobnych. Ciężko uniknąć powtórzeń, korzystania z tych samych zwrotów. O ile w rozświetlaczach pudrowych można było dostrzec więcej różnic, o tyle w tych kremo-płynnych różnice okazały się być minimalne. Faktem jest, że bardziej naturalny efekt dają kosmetyki mokre. Nie będę dodawać, że każdy z tych kosmetyków, niezależnie czy sypki czy mokry – nadaje się do stosowania na wiele sposobów i ograniczają nas tylko wyobraźnia trzymająca za rękę poczucie estetyki.

Jeśli chciałoby się wypróbować kilku rodzajów kosmetyku, świetnym wyjściem jest paletka czterech rozświetlaczy ze Sleeka. Standardowo w internecie kosztuje około 45 zł, udało mi się ją kupić za niewiele ponad 30 zł. Produkty są cztery – czysta perła, złoto, złoto z drobinkami (a właściwie kawałami) brokatu i ciężki, brązowo-złoty cień. Kosmetyk perłowy jest rozświetlaczem idealnym, nadaje się do wszystkiego. Złoty jest takim Watt’s Up, ale w bardziej przyjaznym, łatwiejszym do okiełznania wydaniu. Na tym mogłabym skończyć, bo pozostałych dwóch kolorów nie używam. Nie rozumiem dokładania do rozświetlacza wielkich kawałków brokatu. Przecież nie wygląda to dobrze. Nie mam pojęcia też, kto wpadł na pomysł dołożenia tego czwartego kosmetyku. Ni to bronzer, ni to rozświetlacz, ni to cień. Konsystencja mokrego piasku, dość ciężka do konturowania i rozcierania na powiece. Może przyda się latem, bo teraz nie widzę dla niego zastosowania. Paletka jest szalenie przyjemna w użytkowaniu, nie jest jednak bez wad. Przez swoją maślaną konsystencję nabieram na palucha za dużo i sporo przez to marnuję. Czasem mam też wrażenie, że zostawiają na ciele tłusty film i niezbyt dobrze wtapiają się w podkład.




Konturowanie twarzy - opis rozświetlaczy pudrowych MAC oraz Mary-Lou od TheBalm

Jest taka grupa kosmetyków, na punkcie której mam totalnego pierdolca. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, teraz równie mocna, jak na początku naszej znajomości.

Biorąc pod uwagę, że nie maluję nikogo poza sobą, taka ilość wystarczy mi na co najmniej trzy wcielenia, ewentualnie cale życie pozagrobowe.

Dziś pierwsza część rozświetlaczy - produkty prasowane.

1. Mary-Lou Manizer od TheBalm – najlepiej wymacać go na stoisku w Douglasie, ale kupować w sklepie internetowym, bo różnica w cenie Douglas vs internet, wynosi jakieś 25 złotych, a jak wiemy za to można dostać przyzwoitą ilość alku, więc nie ma co przepłacać. Dostajemy 8,5 g rozświetlacza w pudrze i lusterko. A to wszystko zamknięte w plastikowej, udającej metalową puderniczce. Nie ma sensu dalej rozwodzić się nad opakowaniem, jestem pewna, że każda z nas je doskonale zna. Niewątpliwym plusem kosmetyku jest jego ilość. Dużo, choć nie najwięcej z tych posiadanych przeze mnie. Mary-Lou ma baaardzo ciemny (jak na rozświetlacz) kolor. Spotkałam się z określeniem, że jest to kolor szampański, jednak wg mnie bliżej mu do złota. W świetle dziennym nie znalazłam tam ani jednej drobinki. Ale uwaga! Nie jest prawdą, że ten kosmetyk pasuje do każdego typu urody. Jeśli go dobrze rozetrzeć, pasuje nawet bladolicym niewiastom, pod warunkiem, że mają ciepły ton skóry. Jeśli nałoży go dziewczyna, która ma w swojej skórze pigment różowy – rozświetlacz odetnie się i będzie wyglądał nienaturalnie. Wg mnie pasował będzie także dziewczynom o ciemniejszej karnacji, pod warunkiem, że także będą nakładały go z umiarem. Ciemniejsza skóra zneutralizuje kolor kosmetyku, pozostanie tylko błysk.
Mary-Lou choć dobrze zmielona, jest ciężka, by ją rozetrzeć, trzeba się trochę namachać. Jej konsystencja i to, jak się zachowuje, jakie wrażenie daje pomiędzy palcami, przypomina trochę cienie z paletki Naked3, przez swoją ciężkość ma się wrażenie, że kosmetyk jest mokry.

2. MAC Mineralize Skinfinish w kolorze Soft & Gentle - W opakowaniu jest hurtowa wręcz ilość produktu (10g) za 129 zł. Zupełnie nie warto go kupować w miejscach w stylu Allegro, bo dziwnym trafem tamtejsze okazy mają np. fioletowe żyłki, a to znaczy, że mają tyle wspólnego z oryginałem, co pewien mój znajomy z prawdziwym mężczyzną. Producenci podróbek na tyle się zmądrzyli, że teraz ich ceny niezbyt różnią się od cen oryginałów. Skoro już ktoś szarpnie się stówę, lepiej dołożyć jeszcze trzy dychy i zamówić w sklepie internetowym. Przynajmniej będzie wiadomo, że nie było to mieszane w betoniarce w Chinach.
W porównaniu do TheBalm jest on w jeszcze ciemniejszym kolorze, ale co ciekawe! Ma w sobie wyraźnie widoczny, różowy ton i jeśli go dobrze rozetrzeć na dłoni, traci swój ciepły kolor, pozostawiając tylko czysty błysk. To zupełnie inaczej, niż Mary-Lou, bo ile by jej nie rozcierać, złota poświata cały czas będzie widoczna. Teoretycznie znaczy to, że mogą go używać także chłodne typy, sugeruję jednak sprawdzić przed zakupem, czy taka skóra się z nim polubi. W warszawskich salonach MAC pracują także przystojni panowie, więc taka wycieczka może być czystą przyjemnością. Emotikon smile
Kosmetyk jest bardzo lekki, wręcz miałki. Nie ma problemu z rozcieraniem go, ale z powodu miałkości lekko się pyli. Można też dostrzec w nim bardzo, ale to bardzo niewielkie drobinki brokatu.
I jeszcze rada dla tych, którzy chcieliby kupić kosmetyki tej marki w innym miejscu niż salon/sklep internetowy: jeśli sprzedawca ma też pudełeczko, sprawdźcie, w jaki sposób została na nim zapisana nazwa konkretnego koloru. W oryginalnych kosmetykach jest to zapisane na takiej małej, okrągłej, czarnej naklejce, nigdy bezpośrednio na kartoniku!

3. MAC, róż do ciała w kolorze Gana (wykończenie frost) – choć nazwa wskazuje, że kosmetyk niewiele ma wspólnego z rozświetlaczem, wskazane jest, by używać go w ten sposób. Najłatwiej można go określić jako lżejszą, łagodniejszą wersję rozświetlacza TheBalm. Roztarty na skórze zachowuje delikatną, złotą poświatę. W opakowaniu jest na tyle zbity, że na pędzle (nawet bardzo łatwo ‘łapiące’ kosmetyk) nabiera się niewielką ilość, więc trudno zrobić sobie nim krzywdę. Jest idealny dla osób, które po pierwsze: nie lubią mocnego, nachalnego świecenia i szukają czegoś bardziej delikatnego, a po drugie: rozpoczynają swoją przygodę z tego typu kosmetykami i nie czują się jeszcze zbyt pewnie. Nie znalazłam w nim żadnych drobinek, nawet pod mikroskopem.



Essence, Eyebrow Stylist Set - zestaw do makijażu brwi


Tak długo, jak nie oglądałam filmików na YouTube, pojęcia nie miałam, że z moimi brwiami może być coś nie tak, że powinnam w jakiś sposób poprawiać je podczas makijażu. Są ciemne, dość bujne, więc byłam przekonana, że standardowa depilacja jest wszystkim, co powinnam robić. Dopiero Internet uświadomił mi, w jak wielkim jestem błędzie. Chcąc naprawić lata nieświadomości, wybrałam się do drogerii w poszukiwaniu zestawu do brwi. Przyznaję bez bicia, nie lubię niepotrzebnie wydawać swoich ciężko zarobionych rubli, więc nim ruszyłam na podbój półek sklepowych, zrobiłam rozeznanie w sieci.

Padło na zestaw do brwi Essence, by było poważniej zalecimy po anglikańsku: Eyebrow Stylist Set. Miało być tanio i świetnie, bo na jednym z forów internetowych, gdzie wszystkie sprawdzamy opinie o kosmetykach, aż 143 osoby (piszę osoby, bo może i faceci robią coś sobie z brwiami?) uznały ten zestawik za hit. Tyle pozytywów nie mają nawet największe bestsellery.

No dobra, niech stracę, najwyżej będę o dychę biedniejsza, będzie przynajmniej o czym pisać.

Kosmetyk dostajemy w absolutnie nieporęcznym plastikowym etui. Żeby użyć cieni, trzeba je najpierw z niego wyciągnąć, a zabawa w dodatkowe czynności jest właśnie tym, na co mamy ochotę co rano. Prócz dwóch cieni zostajemy obdarowani skośnym pędzelkiem, instrukcją obsługi i dziwnymi szablonami do brwi, które pasują chyba tylko drag queen (Chyba już wszystkie wiemy, skąd tyle strasznych brwi na Instagramie ;p ).

Pędzelka nie oceniam, zapodział się gdzieś, zgubiłam go od razu. Instrukcja obsługi mi niepotrzebna - i tak nie umiem czytać, szablony rzuciłam w kąt, by mnie - nie daj borze*, nie kusiło.

Pełna dobrych chęci, zabrałam się za naprawianie moich brwi. Robiłam do tego zestawu co najmniej osiem podejść. Przez ponad tydzień próbowałam go praktycznie codziennie, za każdym razem efekt był taki sam. Kolorystycznie może jest ok (mam bodaj zestaw dla blondynek, zawsze łatwiej dowalić koloru, niż odjąć), problem pojawia się przy aplikacji. Dziadostwo strasznie się pyli. Jak delikatnie bym tego nie nakładała, mam to wszędzie poza brwiami. Próbuję ustrojstwo delikatnie, jakbym miast cienia miała nitroglicerynę, zaaplikować na ich dolną część, a widzę jak nad nimi pojawia mi się pyłek. Daje to efekt dość komiczny, bo przez to wyglądam, jakbym miała brwi ze dwa razy grubsze, w górnej części zupełnie nie wyregulowane. Jeśli już udało mi się nałożyć kosmetyk tam, gdzie powinien się znajdować, samoistnie znikał, jak moja wypłata jedenastego. Pierwsze ubytki dało się zauważyć już po godzinie od aplikacji. Po to się męczę piętnaście minut, by co godzinę poprawiać lico, wspaniale.

W kosmetykach do brwi nie mam zbyt dużego doświadczenia, ale wydaje mi się, że ktoś zwykłe cienie do powiek podpisał ‘zestaw do brwi’ i myślał, że nikt się nie kapnie. Jak na kosmetyk o takim przeznaczeniu, cieniei są zwyczajnie za lekkie, zbyt miałkie, a taka cecha zupełnie dyskwalifikuje.

Dla porównania, by sprawdzić, czy na tej półce cenowej wszystkie zestawy do brwi prezentują taki sam poziom, kupiłam analogiczny zestaw z Catrice. I powiem jedno – różnica jest kolosalna. Chyba nie muszę mówić, na czyją korzyść?

Ps. Bardzo dziękujemy naszemu Tajnemu Współpracownikowi za koretkę, zawsze to lżej na sercu, zrobić z siebie mniejszego debila.

*Darz bór!
 
 
 

Ziaja, De-Makijaż Mleczko Micelarne Nawilżające


Skoro już uczepiliśmy się pielęgnacji, opowiem dziś o kosmetyku, który wyrzuciłam po kilkukrotnym użyciu.

Być może ktoś, kto czyta te słowa, nie widzi nic dziwnego w wyrzucaniu tego, co mu się nie sprawdza. Jednoosobowa Chujowa Redakcja ma natomiast to do siebie, że absolutnie nie lubi wyrzucać kupionych mazideł. Wolimy je składować po szufladach, wierząc, że nadejdą dla nich lepsze czasy. Jeśli natomiast po posmarowaniu buzi kremem, skóra nie złazi nam płatami – używamy dziada aż wykończymy całą zawartość*. Gdy odkryliśmy wynalazek, który nazywa się płyn micelarny (a stało się to jakieś dwa lata po wszystkich – tak, mieszkamy poza cywilizacją), była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie dość, że te płyny zmywają wszystko, to używanie ich nie jest nieprzyjemne (jak w przypadku mleczek), poza tym na twarzy nie zostaje nieprzyjemny film (jak w przypadku płynów dwufazowych). Ideał.

Nie o płynach micelarnych teraz będzie jednak mowa, ale o jego mutacji, którą jest ‘Mleczko micelarne’** firmy Ziaja Polska . To nie jest tak, że na tę firmę jakoś wyjątkowo się uparłam czy specjalnie jestem złośliwa. Są kosmetyki tej firmy, które bardzo lubię, to jakoś samo się złożyło.

Nazwa kosmetyku wskazuje, że jest to połączenie mleczka i płynu micelarnego. Nie wiem, czy produkt ten powstał przez dolanie jednego do drugiego, nie pytajcie mnie o to. Ja bym pewnie tak zrobiła, ale nie wszyscy tak bardzo leniwi. Wielce czcigodny producent zachowuje się jak politycy w czasie kampanii wyborczej i od razu na opakowaniu obiecuje same wspaniałości.

Mazidło ma być: skuteczne jak olejek (gówno prawda po raz pierwszy), aktywne jak krem (gówno prawda po raz drugi), delikatne jak mleczko (gówno prawda po raz trzeci!!!). Biała, gęsta, galaretowata wręcz substancja wlana do białej, plastikowej butelki, nie jest ani skuteczna, ani delikatna, ani aktywna (cokolwiek to znaczy). Dlaczego? Śpieszę z wyjaśnieniem!

Gdy do demakijażu używałam tego wymysłu szalonych naukowców z laboratoriów Ziaji, miałam wrażenie, że płyn znajdujący się na waciku, gładko sunie po powierzchni podkładu zamiast podkład zmyć, ściągnąć z mojej skóry. Po zerknięciu na wacik okazywało się, że jest on prawie czysty , a makijażu jest na nim bardzo mało. Baczę w lustro i co widzę? Specyfik rozmazał mi wszystko na twarzy . Cudownie. Żeby usunąć makijaż tym czymś, zużywałam dwa razy więcej wacików niż zazwyczaj. Najpierw używałam ich z tym ‘czymś’, żeby mi wszystko na twarzy rozmazały, kolejne waciki były po to, by jakoś to zebrać. Ależ to dawało nieprzyjemne wrażenie na twarzy. Cała przygoda zajmowała mi dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj, bo choć bardzo się starałam, by cały makijaż zszedł zmywany tylko tym płynem, tusz do rzęs i resztki podkładu musiałam domywać czymś innym. Jeśli chciałabym, by to ustrojstwo było skuteczne i szybkie jak normalny płyn micelarny, musiałabym zamiast wacików używać szorstkiej gąbki i w ten sposób usuwać makijaż. Raczej sobie daruję

Nie zauważyłam też żadnej aktywności kosmetyku .Ani się nie rusza, ani nie mówi, zalega w butelce, leń śmierdzący. Mówiąc odrobinę poważniej: pojęcia nie mam, o co właściwie chodzi z tą aktywnością z opakowania. Że niby ta glutowata substancja, która na twarzy jest tylko od kilku do kilkunastu sekund, będzie miała właściwości aktywnych składników kremu? Ktoś tu za bardzo popłynął. Zwracam uwagę, że użyto ‘słowa-wytrychu’, za którym nie idzie żadna realna treść (bo producent niczego nie dopowiedział, niczego nie skonkretyzował), a które nasuwa już pewne, jak najbardziej pozytywne skojarzenia. Tania, stara sztuczka, która ma pomóc w sprzedaży produktu.

Przejdźmy do ostatniej obietnicy – delikatności. Moje oczy nie są jakieś szczególnie wrażliwe. Raczej nie łzawią, nie szczypią, jeśli dostanie się do nich odrobina szamponu czy jakiegoś kosmetyku, nie mają też tendencji do zaczerwieniania się. Po użyciu tego jakże ‘niezwykle delikatnego’ micelarnego mleczka myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok. Nie pamiętam, bym używała czegoś równie nieprzyjemnego dla mego narządu wzroku. Nie da się, nie ma możliwości by tym zmywać makijaż tak delikatnej części twarzy. Wystarczy, że choć odrobina dostanie się do oka, a całe spektrum atrakcji gotowe. Od łzawienia obfitego jak podczas oglądania miłosnych melodramatów, przez zaczerwienienie w stylu zapalenia spojówek, na bólu i pieczeniu skończywszy. Obranie dziesięciu kilogramów cebuli to przy tym małe piwko przed śniadankiem. Przygotowując się do pisania recenzji doczytałam, że produkt został przebadany dermatologicznie i okulistycznie (chyba przez ślepych lekarzy). Dalej jest tylko zabawniej: polecany jest dla osób noszących szkła kontaktowe, oraz mających wrażliwe oczy. Dawno mnie nikt tak nie rozbawił. Moja przygoda z tym produktem trwała całe pięć dni. O pięć dni za dużo. Za każdym razem kończyło się w łazience na obfitym przemywaniu oczu. Jeśli moje – normalne – tak zareagowały, wolę nie myśleć, jakie atrakcje spotkałyby osobę o oczach delikatnych, wrażliwych i skłonnych do podrażnień. U mnie skończyło się na wkurwie, pieczeniu, czerwonym ślipiu (jak wiadomo, mam tylko jedno) i z kosmetykiem w koszu. Dla kogoś innego mogłoby to być niebezpieczne.

Być może powinnam zaprzestać testów od razu pierwszego dnia. Skoro coś tak bardzo szczypało i podrażniało moje oczy, to i dla skóry nie może okazać się dobre. Nie będę się rozwodziła nad innymi właściwościami, które to miało ziajiowe mleczko posiadać. Z prostej przyczyny – nie zauważyłam żadnych. Może byłam za bardzo skupiona na tym, by nie oślepnąć i jak najszybciej wypłukać to cholerstwo z oka. A może żadnych właściwości po prostu nie było.

Pojęcia nie mam, cóż to miał być za produkt. Do demakijażu, choć radzi sobie z lekkim podkładem i jest delikatny jak radziecki czołg. Niech stoi tam, gdzie spisuje się najlepiej, czyli na sklepowych półkach. Kupno absolutnie odradzam, no chyba, że dla teściowej.

* Także dlatego, że uważamy, że o kosmetyku do pielęgnacji można powiedzieć coś więcej i cos z sensem po dłuższym stosowaniu. Wydawanie wyroków po tygodniu używania kremu jawi nam się jako mijające z celem. Tak, staramy się, by nasze opinie były jak najbardziej rzetelne.

**Pełna nazwa kosmetyku to: Ziaja, De-Makijaż Mleczko Micelarne Nawilżające
 
 
 

Ziaja, Seria Liście Manuka, Reduktor Zmian Potrądzikowych


Na Chujowych Kosmetykach prym wiedzie kolorówka, nie znaczy to jednak, że wśród pielęgnacji nie trafiają się cuda, które zasługują tylko na to, by je wywalić przez okno.

Nie ukrywałam przed Wami, że mam skórę mocno problematyczną. Zdarzało się (odpukać!), że budziłam się rano, a moja twarz na szyi i żuchwie pokryta była dużymi , czerwonymi paskudami. Ni to wycisnąć (tak, czasem to robię, przyznaję! Ale to dlatego, że obrzydzenie wywołuje u mnie zawartość takiej krostki.), ni to niczym zakryć, ni to zostawić. Moje przygody skórne były spowodowane moją farmakoterapią, jeden z leków, które przyjmowałam, w skutkach ubocznych, na jednym z pierwszych miejsc miał właśnie informację o pojawiających się zmianach trądzikowych.

Oczywiste chyba, że chciałam się dziadostwa z twarzy jak najszybciej pozbyć (w tym momencie już nie biorę tych leków!). Dlatego myłam twarz żelem do skóry takiej jak moja, używałam maseczek, toników, kremów i maści o sile napalmu. Skoro zrobiłam z twarzy Wietnam, trzeba było na twarzy posprzątać to, co po napalmie zostało. Pełna nadziei ( i bulu* spowodowanego widokiem skóry w lustrze także) w sklepie firmowym Ziaja Polska zaopatrzyłam się w coś, co miało działać na pryszczowe zgliszcza miejscowo, pomóc w szybszym znikaniu tego, co po nich zostało. Wszak lepiej wymierzyć cel porządnie, niż walić na oślep. Moim punktowo działającym ratunkiem miał być specyfik z serii Liście Manuka, a konkretnie Reduktor Zmian Potrądzikowych (Nazwa brzmi prawie jak Wielki Zderzacz Hadronów ;p) z wysoką koncentracją substancji aktywnych.

Mała, zapakowana w kartonik tubka, rozmiarem przypominająca krem do oczu miała być moim ratunkiem. W całej tej historii słowa-klucze to ‘miał być’. Miał, a nie był. Dlaczego nie był? Bo nic nie robił. Równie dobrze mogłabym smarować się wodą z kranu. Albo suchym, czystym wacikiem. Albo nic nie robić. Efekt byłby taki sam. Uwierzcie mi, wiem co mówię. Jak każda osoba, która ma problemy ze skórą na twarzy, przyglądam się sobie bardzo dokładnie. W najgorszych dla mych lic momentach, znałam dokładnie rozmieszenie każdego strupka, każdej niedoskonałości, każdej blizny. I byłam w stanie zrobić wiele, bardzo wiele, by one jak najszybciej zniknęły.

Możecie mi zarzucić, że krem, o którym mówię nie działał, bo moje niedoskonałości były spowodowane skutkami ubocznymi leków, a więc zdecydowanie czymś większym, z czym zwykły krem z drogerii sobie nie poradzi. Podczas zakupu pani konsultantka zarzekała się, że będzie inaczej, kiedy uczciwie opowiedziałam jej o mojej skórze. Być może dziewczyna kłamała, bo na tym polega jej praca. Ja od jakiegoś czasu (Jakieś cztery tygodnie) tych podłych leków już nie biorę, a mazidło jak nie działało, tak nie działa. Właśnie wykańczam resztki specyfiku, nowego opakowania już sobie nie sprawię.

Trzeba przyznać, że mazidło jest bardzo wydajne – kupiłam na początku lutego, używam dzień w dzień i jeszcze coś zostało na dnie. Jeszcze jedna ważna rzecz – podczas smarowania twarzy miałam grupę kontrolną. Moja siostra używała tego kremu równocześnie ze mną – jej przemyślenia są niestety zbieżne z moimi.

Nie jest mi jakoś szczególnie szkoda wydanych pieniędzy, mazidło nie było specjalnie drogie (W tej chwili w internetowym sklepie producenta kosztuje 8,60 pln – obniżka z 9,15 pln.). Wkurzają mnie natomiast te wszystkie obietnice cudów na kiju.Widać, że ktoś, kto tworzył opakowanie ewidentnie popłynął. Na pudełku, w które jest zapakowany krem opisane są niesamowitości składu, już od samego czytania ma się wrażenie, że krostki i pozostałości po nich znikają. Jakby komuś było mało propagandy, na tubce jest to samo: wysokie stężenie substancji aktywnych, szybsze gojenie, skraca okres łagodzenia zmian potrądzikowych, zapobiega ich ponownemu powstawaniu.

Tak sobie siedzę i myślę o tym Reduktorze Zmian i wpadłam na pomysł, że przed posmarowaniem nim twarzy trzeba się pomodlić do świętego Antoniego, on, jako spec od spraw beznadziejnych, mógłby tu pomóc. Tylko szkoda, że nie dopisano tego na opakowaniu.

Ps1. Pamiętajcie, że moja opinia jest czysto subiektywna, Wasza opinia na temat opisywanego przeze mnie kosmetyku może być zupełnie inna.
Ps2. Podczas używania opisanego kremu, stosowałam także peeling do twarzy oraz złuszczający krem na noc z tej samej serii.
Ps3. Znów się rozpisałam, przepraszam. Próbuję pisać krócej – nie umiem.

*Ja tylko cytuję klasyka.

Jeśli tekst Wam się spodobał, będzie mi bardzo miło, jeśli klikniecie 'Lubię to'. To dla mnie sygnał, że podoba Wam się to, co robię. :)



Lovely, Curling Pump Up Mascara - tusz podkręcający i wydłużający rzęsy

Mamy kolejny kosmetyk, który w pełni zasługuje na nazwanie go chujowym.

Zapowiadało się wspaniale, cała Jednoosobowa Redakcja wierzyła, że będzie to miłość aż po grób,a tymczasem Curling Pump Up Mascara od Lovely wbiła nam nóż w plecy!

No bo tusz do rzęs, który powoduje ich wypadanie, to już jest, kurwa, ostre przegięcie Równie dobrze można leczyć zęby poprzez ich wyrywanie, a bolący palec od razu amputować!!!!
I czego by z rzęsami tusz nie robił (a robi wiele i jest lepszy niż wiele, nawet dużo, dużo droższych mascar), nie ma żadnego znaczenia, jeśli je niszczy.
Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem coś takiego może być dopuszczone do sprzedaży!



Astor, Lift Me Up 2 in 1 Concealer - Korektor pod oczy 2 w 1 (serum i korektor rozświetlający w jednym) + porównanie z innymi korektorami

Gdy było już pewne, że w Rossamanie będzie wielka promocja, wiedziałam, że kupię kilka rzeczy, które zazwyczaj omijam szerokim łukiem. Nie było żadnego planu. Cieni mi nie trzeba, wystarczą mi dwie paletki, za to pierdolca mam na punkcie korektorów/podkładów i produktów do konturowania.

Pierwszego dnia, wyposażona w kartę kredytową wyruszyłam na łowy. Zamiast opracować plan akcji, postawiłam na intuicję i tak w moje ręce trafiło TO. Korektor, wyprodukowany w Astorze (absolutnie za drogi, jak na ceny drogeryjne), opakowanie z czerwonymi elementami bardzo rzuca się w oczy, nazwa chwytliwa, bo niby 2 w 1, obietnica liftingu i dbania o skórę pod oczami, do tego wpakowali tam jeszcze jakieś witaminy. No to mówię: Bierzem!

Standardowo w sklepie brak testera, a co mi tam, nie szkodzi, biorę najjaśniejszy. Zadowolona wróciłam do domu, siadam na kanapie, rozpakowuję sprawunki, otwieram maleństwo i w tym momencie strzelił mnie chuj. Dobrze, że byłam w domu, inaczej dostałabym po łbie gromem w biały dzień. Producent pisze, że maź, która jest w buteleczce, ma kolor 001 light. Wynika z tego, że firma Astor nie zna znaczenia słów, których używa. Może i to jest kolor light, ale w Afryce. Albo w Australii. Light dla osób o ciemnej skórze, choć i to pewnie wcale, bo to, co wydobywa się z pojemniczka ma kolor okropnej, obrzydliwej pomarańczy. Albo cegły. Nigdy w życiu nie widziałam tak okropnego koloru, przysięgam. Nie wiem, jaki kolor skóry musiałaby mieć polska kobieta, by korektor był dla niej odpowiedni.

No dobra, kosmetyk to nie tylko kolor, to też dodatkowe właściwości. Pomyślałam – wypróbuję. W tym miejscu podpowiem, że na co dzień używam mieszanki Studio Fix Fluid NW 13 + kilka kropel białego podkładu z Mejkap Rewoluszyn. Wyobraźcie sobie, jak to musiało wyglądać.

Kryje toto średnio, nie ważne, czym bym nakładała. Próbowałam gąbką, pędzlem, łapskami, za każdym razem efekt identiko. Cienie pod ślipiami (małe, ale jednak) jak były tak są.
Czego nie waliłabym na skórę pod oczami – robiłam próbę z kremem intensywnie nawilżającym, z jakimś innym kremem pod oczy i z olejkiem z awokado – włazi w zmarchy, nawet jeśli się ich nie ma i po około dwóch godzinach wygląda jak szpachla, bez znaczenia, czy przypudrowany, czym przypudrowany ( kładłam na niego: rozświetlający puder z Inglota, zwykły puder do twarzy, fixer z ArtDeco, rozświetlający puder z paletki do konturowania Instamarc), czy nie – i tak ZAWSZE wygląda jak szpachla. Nie żartuję wcale. Nie ma chwili, nie ma możliwości, żeby ten korektor wyglądał dobrze. A niech tam, załóżmy, że znajdzie się ta jedna na milion, której będzie pasował odcień tego korektora. Odcień skóry właściwie nic tu nie zmieni, bo korektor i tak się odetnie, i tak się zważy, i tak zrobi, jak politycy – odwrotność do tego, co obiecano. Pieroństwo jest też baaardzo mało wydajne. Używałam go przez tydzień (tylko siedząc w domu), zrobiłam słocze do tekstu i w opakowaniu już niewiele zostało, nieźle się muszę namęczyć, by coś z niego wycisnąć. Ale gdy już leci… to tyle, że mogłyby się pomalować jeszcze ze trzy osoby.

Pojęcia nie mam, kto to kupuje. Pojęcia nie mam, jak to nakładać, by było dobrze. Jeśli szanujecie swoje portfele, szkoda Wam skóry pod oczami – trzymajcie się od tego z daleka. Pójdźcie lepiej do sklepu, kupcie sobie coś dobrego, świat od razu wyda się lepszym miejscem, a Wy zapomnicie o swoich cieniach pod oczami.

Ps. Wypytałam panią w Rossmanie, podobno druga wersja (ta w niebieskiej kolorystyce) jest taka sama kolorystycznie. 








Żeby nie było, że jestem gołosłowna, czy cuś, zrobiłam porównanie korektorów. Te żółte plamy między korektorami, to właśnie nasz bohater.
I tak, kolejno:

1. Astor, Perfect Stay 24h, numer się starł, ale to najjaśniejszy. (Jak widać, jednak można nie odwalać kaszany);

2. Wibo, Deluxe Brightener - występuje tylko w jednym kolorze;

3. Bell cosmetics amman HypoAllergenic, kolor najjaśniejszy, nie mam numerka. Uwaga, na dłoni zasycha na marchewę, niewiele jaśmiejszą od Lift Me Up;

4. KOBO Professional, Modeling Illuminator, kolor 101;

Tak, mam rękę uwaloną korektorami. Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń z korektorami? Macie swoje ulubione, a może są takie, na które się nacieliście, tak samo, jak ja?


Kilka słów o tym, czego nie wkładać do koszyka podczas wielkich promocji w drogeriach.

Nadeszła wiosna, a wraz z nią czas wielkich promocji w drogeriach.

Było już -40 proc. w Sephorze na ichnią linię kosmetyków, było -40 proc. na kolorówkę w Naturze, teraz trwa -49 proc. na kosmetyki do makijażu oczu w Rossmanie.

YouTube zalała fala filmików ‘Co kupić na promocjach’, nigdzie nie było filmików o tym, czego nie kupować. Zwęszyłam więc niszę i takie zestawienie przygotowałam.

No to zaczynamy! Głęboko wierzę, że nie skończy się to pozwami sądowymi.

Bazy pod cienie/ pod makijaż:
1. Facefinity All Day Primer SPF 20 Max Factor –Baza pod makijaż, która nie robi tego, co robić powinna – nie przedłuża działania makijażu ani o minutę, nie matuje. Producent mówi o jakiś mikrocząsteczkach, że niby absorbują pot i sebum. Gówno prawda.

2. Stay Matt Primer Rimmel – Jak wyżej. Producent obiecuje niesamowitości (kontrolę sebum do ośmiu godzin i zmniejszenie widoczności porów) i na obietnicach się kończy. Pory jakie były, takie są, skóra jak się świeciła po chwili, tak się świeci.

3. Baza pod cienie I <3 Stage Essence- Pojęcia nie mam, jak można było taką bazę polecić, jak można publicznie stwierdzić, że ten kosmetyk nadaje się do czegoś. Skusiłam się na niego, po poleceniu jej przez pewną juciuberkę. Patrząc na to z perspektywy czasu – musiałam mieć jakąś pomroczność jasną. Ta baza nie ma zalet. Żadnych. Jej kolor jest t bardzo ciemny i niesamowicie pomarańczowy, wolę nie mówić, co mi przypomina. Na powiekach nie niknie, nie wtapia się, za to tworzy pomarańczową powłoczkę. Jakby tego było mało: kosmetyk nierówno się rozciera, nie przedłuża trwałości cieni, nie podbija ich koloru. Gdy próbowałam na tym kosmetyku użyć cieni jasnych, delikatnych, dziadostwo przebijało przez warstwę cienia. Nie trudno się domyślić, że efekt był tragiczny. Podsumowując: producent spierdolił, co tylko się dało.

Kredka do oczu:
1. Big Bright Eyes Highlight it… Pearly Essence
Kolejny kosmetyk, który kupiłam pod wpływem YouTube. Kredka miała być idealna do podkreślenia linii wodnej. Chciałabym to podsumować dwoma słowami: gówno prawda. Żeby nałożyć toto na linię wodną, muszę się nieźle namęczyć, bo dziadostwo zwyczajnie nie chce się do niej przykleić. Jeśli już uda mi się to uda, wtedy: już boli mnie oko, tyle razy było tarte, na rzęsach kredki mam tyle, że wygląda to tak, jakbym specjalnie ją tam nałożyła. No i z trwałością jest gorzej niż źle – max dwie godziny i nie ma po niej śladu.

Produkyty do brwi:
1. Profesional Eyebrow Pencil Rimmel (kolor dark brown) – Za twarda na nakładanie na brwi, wyczesywanie nadmiaru jest koszmarem, odcień jest zbyt ciepły i jest bardzo, ale to bardzo widoczny. Zamiast to sprzedawać, lepiej wyrzucić do kosza.

1. Eyebrow Filler Perfefcting &Shaping Gel Catrice – Rudzieje na brwiach i to go dyskwalifikuje. Nie ma powodu, by rozpisywać się o nim więcej.

2. Eyebrow Stylist Set Essence – o tym, jak beznadziejny jest ten zestaw, mówiłam już wcześniej. Polecam kupić, jeśli chcecie mieć produkt wszędzie, tylko nie na brwiach.

Korektory:
1. Lift Me Up 2 in 1 Astor – Producent nie uprzedził, że te korektory przeznaczone są dla osób ciemnoskórych. Kolor 001 – light, jest tak ciemny i tak obrzydliwie pomarańczowy, że nie nadaje się do niczego. Ani do konturowania, ani tym bardziej do rozświetlania czy zakrywania niedoskonałości. Badziew jakich mało.

2. Modeling Illuminator Kobo Professional – Czego by nie robić, czym by go nie utrwalić i czego nie nałożyć by pod spód, dziad i tak wejdzie w zmarchy, zrobi ze skóry pod oczami sacharę i będzie wyglądał jak skorupa. Nie ma zmarszczek? Nie szkodzi, stworzy je sam!

Cień do powiek
1. Cień numer 35 Party All Night Metalic Effect Esence – Jeden wielki oszukaniec. Na wierzchu piękny metaliczny cień, dwa milimetry głębiej – zupełnie inny kolor, inna pigmentacja i inny rodzaj wykończenia. Dobra opcja dla lubiących niespodzianki i ryzyko.

Konturowanie twarzy
1. Sculpting Powder Lovely – Trio, które teoretycznie ma nam służyć jako zestaw do konturowania twarzy. Tylko – bronzer za ciepły (może się przydać do dodawania opalenizny, choć ja bym nie próbowała), puder matujący nie matuje i szalenie się pyli, rozświetlacz ma kolor cegły wymieszanej ze złotem i nadaje się do rozświetlania, jak ja do orania pola.

Podsumowując. Nie kupujcie tego, co powyżej, o wiele lepiej iść na piwo i wygrzewać się w cudownym wiosennym słońcu.

Buziole!


Benefit, Hoola - bronzer do twarzy


Przez wiele lat swojego makijażowego życia, na twarz używałam jedynie podkładu i pudru. (Informacja dla mężczyzn: Podkład to taka farba, co się ją kładzie na skórę twarzy, żeby zakryć wszystko to, co wg nas kobiet – należy, a wy faceci i tak tego nie widzicie.)

U mnie teoria nigdy nie idzie w parze z praktyką. Niby coś wiem, niby wiem w jaki sposób czegoś używać, ale wbiję sobie do łepetyny, że to nie dla mnie i nie ma zmiłuj, pies pogrzebany, zdania nie zmienię. Przekonać mnie może dopiero efekt końcowy, gdy widzę, jak konkretne mazidło działa na podkreślenie urody. Do dziś pamiętam, w jak wielkim szoku byłam, gdy przekonałam się, że na twarzy pozbawionej kości policzkowych (mam taką) można kilkoma ruchami pędzla zbudować cudowne kości policzkowe, że wystarczy odrobina wysiłku a zmniejsza się za wysokie (jak u mnie) albo za szerokie (bo w moim przypadku nieszczęścia chodzą trójkami) czoło. A wszystko dzięki kosmetykowi, który nazywa się PUDER DO KONTUROWANIA.

W pierwszej chwili, gdy zabierałam się za ten tekst, chciałam od góry do dołu objechać ‘słynną’ Hoolę Benefitu. Bo pieroństwo drogie, bo w sumie mało wydajne, słabo sprasowane (w mojej wersji odpada od wypraski kawałkami) i jeszcze w kolorze ceglanym, a niby wmawia się, że toto dobre do konturowania. Kupiłam ja w zestawie miniaturek. Wcześniej z tą marką nie miałam do czynienia, a już zmądrzałam na tyle, że nie płacę za coś, czego nie znam więcej niż 15 zł, zestaw miniaturek miał być idealny na pierwszy raz.

Nawet youtubowe gwiazdy trąbią, że Hoola cudownie nadaje się do konturowania twarzy. Że niby neutralna, że ani za zimna ani za ciepła, więc będzie pasować.
Pora, by ktoś powiedział to głośno: nie, nie nadaje się. Jeśli któraś z dziewczyn spróbuje konturować twarz tym produktem, będzie wyglądała, jakby użyła do tego glinianej cegły. W pierwszej chwili wszystko może być ok. Na pierwszy rzut oka trudno dostrzec, że coś jest nie tak. Ja przekonałam się o tym, gdy z ciekawości na jednym policzku użyłam typowego pudru do konturowania, na drugim Hooli. Różnica była na tyle uderzająca, że aby ją zniwelować, musiałabym wypić pół litra. Na raz.

Obsmarowanie samego broznera nie ma tu chyba najmniejszego sensu. Nikt z Benefitu nie obiecał mi, że świetnie będzie nadawał się do konturowania, raczej sama to sobie wmówiłam, pomogły filmiki z youtube i mój zupełny brak doświadczenia. Może jest to też kwestia mojej cery, która wyciąga ciepłe tony z kosmetyku? Tego nie wiem.

Jak dla mnie sama Hoola jest mocno przereklamowana. Chwała jej za to, że plamy tym sobie nie zrobię, jestem w stanie dobrze ją rozblendować. Tyle, że mam ten kosmetyk, a zupełnie mi on niepotrzebny, nie dodaję sobie opalenizny bronzerami, zupełnie tego nie lubię. Znając ceny tej marki pełnowymiarowe opakowanie kosztuje mocno ponad 100 złotych. Czy wart jest tej kasy? Zdecydowanie nie. Nawet patrząc na niego jak na typowy bronzer – nie jest ani innowacyjny, ani wyjątkowy. Jestem w stanie kupić kosmetyk o takich samych właściwościach, takiej samej jakości za ułamek tej ceny. Nie widzę najmniejszego sensu, by wydawać pieniądze na coś, jeśli taką samą jakość mogę mieć o wiele taniej.

Hoola sama w sobie nie jest chujowa. Jest zwykła, zwyczajna, najnormalniejsza w świecie. Szału nie robi, dupy nie urywa. Swoim starym zwyczajem wolę za nadwyżkę kupić alk i fajki.

Mam wrażenie, że w przypadku marki Benefit zadziałał taki sam marketing jak przy ‘kultowych’ Naked Urban Decay – w internecie gruchnęło, że to wybitne i modne, więc wypada je mieć. Rzeczywistość niestety jest mocno rozczarowująca zarówno w przypadku pierwszym jak i drugim.
Kosmetyki to niestety nie samochody, tu jakość często nie idzie w parze z ceną i marką.

A jeśli być może któraś z Was szuka czegoś do naprawiania natury – szukajcie wśród pudrów do konturowania, nie bronzerów. Te pierwsze są na szczęście już coraz bardziej dostępne i ze znalezieniem ich, nawet za niewielką cenę, nie powinno być już problemu.
(W pierwotnej wersji miało być tu o wiele więcej słów, na szczęście udało mi się to naprawić.:)
 
 

Catrice, Defining Blush, kolor Sunrese Avenue (nr 080) - róż do policzków

Nie sądziłam, że to powiem, ale Defining Blush w kolorze Sunrese Avenue (nr 080) Catrice jest przezajebisty. Piękny kolor zarówno w pudełku, jak i na policzkach, szalenie kremowy, miękki, wręcz satynowy w dotyku, po nałożeniu na twarz lekko błyszczący, ale bez brokatu czy innych drobinek. Nałożony delikatną warstwą, świetnie, lekko rozświetla 'od wewnątrz'. Świetny, genialny produkt za niewielką kasę. Żeby nie było tak słodko, dowalimy wadą: Trzeba go nakładać bardzo, ale to bardzo miękkim pędzlem. Inaczej raz, ze na pędzel nabiera się go cholernie dużo, dwa, że równie dużo pozostaje luzem w opakowaniu i trzeba to zdmuchnąć. Tak czy inaczej: jestem pod ogromnym wrażeniem, podoba mi się bardziej niż róż z MAC, a to już coś znaczy. Nawet nie przeszkadza mi to plastikowe opakowanie i jestem w stanie dostrzec jego zalety.;p


Urban Decay, Eden -Long-Lasting Eyeshadow Base, dugotrwaa baza pod cienie do powiek



Kosmetyk, który zowie się bazą pod cienie, odkryłam kilka lat temu, dzięki Pani z Douglasa. Zostałam uświadomiona, jak potrzebny jest to specyfik, jak wiele zmienić może w makijażu oka. Pani z
Douglasa wiedziała, co mówi, dziś już nie potrafię wyobrazić sobie życia bez takiej bazy. Niewielka jej ilość potrafi z cieni beznadziejnych uczynić wspaniałe i będą trzymać się cały dzień.

Jako że w tym tekście nie opowiadam o ukochanej bazie pod cienie, nie rozwodzę się nad ulubieńcami, a strona nazywa się Chujowe Kosmetyki i nazwa zobowiązuje, przejdźmy wreszcie do meritum!

Pierwszą styczność z bazami Urban Decay miałam po otworzeniu pudełka z paletką Naked3. Miły koncern kosmetyczny dodał w prezencie cztery próbki swoich baz pod cienie. Jedną z nich była ONA, a właściwie to był on, bo nazywa się EDEN Long-Lasting Eyeshadow Base. Jak nazwa wskazuje mazidło ma być długotrwałe, imię i nazwisko (nawet kosmetyku)zobowiązuje.

Jeśli nałożę bazę pod cienie, raczej nic się nie dzieje. Może nie jest do końca taka long-lasting, bo zdarza się, że zbierają mi się cienie w załamaniach powieki. Tak czasem się zdarza, ja to rozumiem,

w tym miejscu do niczego się nie czepiam. Najlepsze jest na samym początku, gdy próbujemy bazę nałożyć. Na moje skromne oko, jest to baza dla snajpera – masz tylko jedno podejście, by nałożyć ją dobrze, inaczej musisz ją zmywać. Nie, wcale nie żartuję.

Kosmetyk zasycha na powiece dokładnie po kilku sekundach, dając równocześnie taki niezdrowy, żółty kolor. Nie ma, absolutnie nie ma możliwości, by coś poprawić, wygładzić paluchem. Miało być neutralizowanie żyłek – jest żółtaczka na powiece i kilka sekund na zrobienie makijażu.

W takich chwilach przydałby się sprinter – oko trza malować póki całość nie zaschnie, maksymalnie 10 sekund. Jeśli nie podołam i dziadostwo zasycha – mam żółtą, nierówną, nieprzyjmującą cieni powiekę. Coś, co miało gruntować makijaż oka, wczepić się w cień i nie pozwolić mu na przemieszczanie się, zupełnie się nie sprawdza. Jeśli już udało mi się tak szybko zaaplikować kolor – baza już jest sucha, wchłonęła cień, nie da rady ich rozetrzeć.

Jak dobrze, że dostałam tego tylko próbkę (starczyła na prawie trzy tygodnie codziennego używania), inaczej cholernie żałowałabym wydanych pieniędzy i po nocach przeliczała na ilość puszek piwa, które mi przepadły.

Ps. Nie wiem, czy zdjęcie przedstawia właściwy kosmetyk, dla mnie wszystkie są takie same.


Wibo, 4 in 1 Concealer Palette

Są tu już184 osoby, nie umiem nawet do tylu liczyć, więc ciężko mi to sobie wyobrazić.

Gdzieś tam już na dole zdradziłam, że obsesyjnie poszukuję rozświetlacza z Essence, włażę więc do każdej napotkanej drogerii. Kończy się to zazwyczaj tym, że albo nie ma szafy z kosmetykami tej firmy, albo jak już szafa jest - to z trzema rzeczami na krzyż. Jak już stoję w tych świątyniach rozpusty, to oczywiście nie może być tak, że wyjdę z pustymi rękami, bo przecież muszę mieć co testować. W taki właśnie sposób trafiła do mnie paletka korektorów marki Wibo.

Wygląda – normalnie. Cztery kolory umieszczone w okrągłym, plastikowym pudełeczku dają łącznie 15,5 grama produktu. Nie pamiętam dokładnej ceny, ale z całą pewnością nie będzie to więcej niż 15 złotych polskich. Mam nieodparte wrażenie, że dzieło firmy Wibo kojarzyć ma się z profesjonalnymi zestawami kamuflaży. Niestety, tu na skojarzeniach się kończy.

Każdy z kolorów spełniać ma jakąś funkcję – różowy jest od sińców pod oczami, zielony od popękanych naczynek (i chyba ogólnie od neutralizowania zaczerwienień), najjaśniejszy od wyprysków, najciemniejszym kolorem mamy sobie robić konturowanie na mokro.

Zaczynam od tyłu, czyli tak zwanej dupy strony: Choć nie należę do osób o wybitnie ciemnej karnacji, a jestem raczej tak jasna, że najjaśniejsze drogeryjne podkłady są dla mnie często za ciemne, nie jestem w stanie wykonać konturowania tym kolorem. Jest on zwyczajnie za jasny. Za jasny i za mało napigmentowany. Podkład nałożony na twarz go wchłania i tyle go widzieli.

Najjaśniejszy beż do wyprysków też się nie nadaje. Jeśli nakładam go pod podkład – przez zupełny brak przyczepności, ścieram go pędzlem do podkładu. Pakuję go na – po jakimś czasie tak zasycha, że zaczyna się odznaczać i wygląda jak gips nałożony na skórę.

Różowy nie pomoże w zakrywaniu sińców. W pierwszej chwili myślałam, że może ten korektor w jakiś sposób stapia się ze skórą, kolor różowy sam się zneutralizuje i wystarczy go przypudrować. A skąd! Nakładam toto pod oczy, patrzę w zwierciadło i nie mogę wyjść ze zdumienia. Sińce jak były, tak są teraz mają jeszcze dodatkowy – różowy odcień. Żeby to jakoś zakryć, trzeba położyć kolejną warstwę. Skoro podkładu pod oczy nie wolno pakować, trzeba nałożyć kolejny korektor. Nie muszę chyba mówić, jak to się kończy? Po maksymalnie dwóch godzinach skóra pod oczami przesuszona jest bardziej niż saharyjski piasek, a moim oczom ukazują się zmarszczki widmo. Niby wiem, że ich tam nie ma, a jednak je widzę. Po co mam ładować na skórę pod ślipiami coś, co zupełnie nie daje efektu i tak bardzo jej szkodzi?

Przyznawałam się szczerze już wcześniej, że mojej skórze przydałaby się porządna gładź szpachlowa, by zakryć wszystko to, co zakryć trzeba. Korektor 4 in 1 zupełnie się do zakrywania nie nadaje. Jeśli wysmaruję się po twarzy tym zielonym kolorem, nie znaczy to, że użyję mniej podkładu. Trzeba jakoś zakryć moją nową skórę w kolorze skóry Shreka, więc zamiast jednej warstwy potrzebuję dwóch. A tyle to i bez korektora zakrywa mi wszystko, co mam do ukrycia. Poza tym muszę to wszystko dokładnie przypudrować, bo kosmetyk, choć w pierwszej chwili wydaje się kremowy, zostawia na skórze tłusty film i jeśli nałożę go na podkład – skóra świeci się okrutnie, jeśli pod – twarz o kilka godzin szybciej (sic!!) wymaga zmatowienia.

Dlaczego ten kosmetyk powstał? Nie mam pojęcia, nie spełnia on żadnej, absolutnie żadnej obiecanej przez producenta funkcji. Nie jestem w stanie zatuszować nim nawet najmniejszej niedoskonałości, jeśli nałożę go tyle, że nie widać, że mam korektor – widzę pryszcza. Jeśli nie widzę pryszcza – z odległości pół metra widzę na swojej twarzy korektor.

Czy polecam jakiś inny korektor? Tak!

Jaki konkretnie? Każdy inny!


Batiste, suchy szampon XXL volume

Matko Boska Elektryczna, cóż to za dziadostwo. Jest to porażka w aerozolu, katastrofa w próżniowym opakowaniu. Mowa o… suchym szamponie o dźwięcznej nazwie Batiste.

Co do moich włosów - stosuję rozbudowaną pielęgnację – myję je, i tu pewnie Was zaskoczę - szamponem. Właśnie sobie uświadomiłam, że czeszę się raz na kilka dni.

Boże.

Albo jestem tak zaabsorbowana czym innym, albo tak leniwa, albo mam taką cholerną sklerozę. Pocieszające jest to, że włosy się nie plączą.

Praca w moim kombinacie ma to do siebie, że idzie się do niego o różnych porach, czasem na 6:00, czasem na 16:00, a czasem spędzam tam całą noc – jak ostatniego Sylwestra. I nie, nie pracuję ani w kasynie, ani w burdelu, ani w klubie otwartym 24 godziny na dobę.

Ale wróćmy do meritum. Spokojnie można powiedzieć, że na punkcie owłosienia na głowie mam specyficznego, bo specyficznego, ale jednak pierdolca. Jakiś czas temu dałam je wycieniować, skróciły się o 5 może 7 centymetrów, ja – najpierw zadowolona - skończyłam z depresją, łkając za tym, co zostało na podłodze. Przepłakałam dwa dni – serio.

Co by się nie działo, wojna, tsunami – jestem w stanie zawlec się do łazienki i łeb wsadzić pod prysznic. Bywają jednak sytuacje - jak mój skrajny leń albo gdy zaśpię – że mycie głowy kategorycznie odpada. Na takie przygody zakupiłam suchy szampon. Najlepszy podobno jest właśnie Batiste, przejechałam w jego poszukiwaniu kawał Warszawy, skoro taki dobry – muszę go mieć! Pani w sklepie doradziła mi wersję XXL VOLUME.

Instrukcja używania jest banalnie prosta: spryskać łeb, wsmarować w skórę i włosy, później wyczesać. Pod wpływem tych czynności moje włosy robią się…. sztywne… twarde…. matowe… A do tego plączą się jak sam skurwysyn. Uwierzcie - to określenie idealnie oddaje istotę rzeczy. Nie idzie ich wyczesać. Niczym. Ani szczotką. Ani grzebieniem o małym rozstawie zębów. Ani grzebieniem z dużym rozstawem. Nieważne, czy drewniany, czy metalowy, czy z plastiku. Nie idzie i już! Zastanawiam się, skąd taki efekt. Wcześniej miałam już do czynienia z suchymi szamponami i tak ostro nie było. Myślałam nad tym, myślałam i wymyśliłam: ustrojstwo wciśnięte przez tę złośliwą (na bank zrobiła to specjalnie!) eskpedientkę zawiera…. Lakier do włosów. Po wnikliwych obserwacjach doszłam do wniosku, że jest to lakier w stylu używanych w latach 90. przez nasze mamy. Ciężki, sklejający włosy, robiący z utrwalanej fryzury kask.

Po co mi suchy szampon, na który mogłabym robić irokeza – nie wiem. Jeśli go użyję, zwiążę włosy w kucyk, zostawię je na jakiś czas, a później zdejmę gumkę to włosy zostają jak były, nadal mam kucyka. Miałam lekko odświeżać nim głowę, w sytuacjach krytycznych, niestety zupełnie się do tego nie nadaje. Biorąc pod uwagę, jak długo trzeba mordować się z głową, by to wszystko, co na niej wyglądało jako tako, spokojnie można w tym czasie wpakować łepek pod wodę, umyć włosy i szybko wysuszyć. Zabawa bez wody jest tu kompletnie nieopłacalna. Jeszcze jedna ważna rzecz: przez to, że włosy są tak sztywne, one w ciągu dnia ani drgną, co też nie jest zbyt miłe.

Czy zamierzam tego specyfiku używać? Zdecydowanie nie – inaczej moje włosy mogłyby nieźle oberwać podczas próby wyczesania, więc jest mi ich zwyczajnie szkoda. Pewnie także to, że cały dzień byłyby obklejone bliżej nieokreśloną substancją zapewne nie jest bez znaczenia.

Do czego nadaje się ten kosmetyk? Do tego, by używając go uświadomić sobie, jak fajne jest mycie włosów.
Wytwór Batiste z całą pewnością nie jest godny polecenia. Jest godny, by wypierdzielić go do śmieci i spluwać za każdym razem, gdy mignie gdzieś na sklepowej półce.


Chujowe rozkminy o internecie.


Nie wiem, czy wiecie, ale jestem maniaczką youtubowych filmików. Nie wszystkich oczywiście, bo te w stylu ‘co kupiłam w biedronce’ omijam szerokim łukiem. Nie interesuje mnie, kto jaką wodę mineralną pije, ani jaką pastą myje zęby. Szukam czegoś inspirującego, czegoś, co pozwoli mi samej także się rozwijać.
W ferworze przeglądania miliona stron trafiłam na całkiem interesujący kanał, prowadzony przez bardzo elegancką panią. Zerkam na nick, a tam…. Imię i nazwisko. I aż mnie zmroziło.
Zalecę truizmem, ale chyba niektórzy nie zdają sobie sprawy, ile można dowiedzieć się o drugiej osobie, wpisując tylko jego imię i nazwisko w wyszukiwarkę internetową.

Zrobiłam to.

Z czystej ciekawości i by przekonać się, że mam rację, wrzuciłam w Google imię i nazwisko tej kobiety. Wynik dwuminutowego śledztwa przerósł roczne osiągnięcia KGB.
Po pięciu minutach wiedziałam, gdzie ta pani mieszka, jaki jest jej stan cywilny. Po dziesięciu minutach znałam już metraż jej mieszkania, piastowane przez nią stanowisko (łącznie ze stażem pracy i otrzymywanym wynagrodzeniem), stanowisko jej męża, jego dochody i zyski. Wiedziałam także, z czego składa się ich majątek i znałam ich DOKŁADNY adres zamieszkania.

Dla mnie to był eksperyment. Nie mam zamiaru wykorzystywać zdobytych danych. Niestety, ludzie są różni, nigdy nie wiadomo, co im we łbach siedzi. Nigdy nie mamy pewności, czy coś nie obróci się przeciwko nam.

To, co pisałam u góry to jedno, jak zachowają się osoby, które znają moją bohaterkę?

Osoba, o której mówię, piastuje wysokie stanowisko w administracji państwowej. Czy to, że nagrywa filmiki, na których pokazuje drogie kosmetyki, nie obróci się przeciwko niej? Mnie to nie interesuje, jeśli miałaby ochotę, niech sobie robi maseczki z czystego złota, niech kąpie się w mleku. Ja mam to w nosie, czy inni także będą reagować tak samo? Szczerze wątpię. Nie chciałabym, by z powodu zamieszczenia kilku filmów, spotkały ja nieprzyjemności w świecie zawodowym albo prywatnym.

Mnie naprawdę nie interesuje, czy w internecie podpisujecie się imieniem i nazwiskiem. Pamiętajcie jednak, że za tymi dwoma wyrazami kryje się góra informacji o Was samych. Góra informacji, których być może nie chcielibyście nikomu podawać, góra informacji, która jeśli wpadnie w niepowołane ręce, może przynieść Wam wiele nieprzyjemności. Nikomu tego nie życzę, dla wszystkich chciałabym jak najlepiej, niestety tak się nie da.

Pilnujcie się w normalnym życiu i nie zapomnijcie pilnować się w internecie!